Wiktor Rusin

Kryzys liberalno-konserwatywnego reformizmu

O kulcie reformatorstwa III Rzeczypospolitej, które miało być duchem współczesnej polskiej historii, a może nawet symptomem jej końca.

Wybory roku 2015 w Polsce są symptomem poważnego kryzysu nie zawsze formułowanej wprost, ale będącej ważnym elementem niejednego katechizmu pisanego przez umiarkowanie optymistyczne elity ostatniego ćwierćwiecza, prognozy „reformistycznej”.

Wiązała się ona z przekonaniem, że powolne zwycięstwo modelu liberalno-demokratycznego (powiedzmy, z ewentualnym zastrzeżeniem nieprzewidzianej katastrofy gospodarczo-społecznej o rozmiarach tej w Grecji po roku 2008 albo w Argentynie w roku 2001) jest w tej dekadzie pewne, a opór przeciwko reformatorskiej demokracji, istniejący w jakiejś mierze również wewnątrz każdego układu rządzącego, będzie stopniowo ustępował. Niebawem nadejdzie taki dzień, w którym liberalne minimum urośnie do rozmiarów już bardzo zadowalających.

Po 1989 r. grona typowo liberalne i czasem, choć zapewne z mniejszym przekonaniem, te nieco lewicujące, przyjmowały, że nawet jeżeli w sprawach ekonomiczno-społecznych oraz tzw. światopoglądowych, Polska nie była jeszcze do końca „Zachodem” (w jego projekcji liberalno-demokratycznej), siłą rzeczy z biegiem lat będzie się nim coraz bardziej stawała, również pod rządami sił w praktyce dość mocno zachowawczych.

Wiara ta nie była pozbawiona momentów obaw i zwątpienia.

Ze szczególnym niepokojem reagowano kilkakrotnie. Na przykład na widok A. Leppera przy mównicy sejmowej, kiedy słupki poparcia dla tego nieżyjącego i chyba jednak już nieco zapomnianego polityka sięgały 25%, oraz po zawiązaniu się koalicji z udziałem LPR i właśnie Samoobrony. 8-latka Platformy to jednak okres szczytowej passy tej słabo-silnej wiary, jej hegemonii, związanej zwłaszcza z przekonaniem o dość pewnym zwycięstwie pozytywnego trendu „europeizacji”. Na jej nowsze oblicze wpływ też miało pewne ostudzenie w dobie światowego kryzysu dawnego neoliberalnego entuzjazmu, zakładającego, że wolny rynek uczynić może wręcz cuda, jeśli tylko będziemy absolutnie wierni jego twardym regułom i nie damy się nabrać Świętym Mikołajom.

Kult reformizmu był zatem słabą ideologią, bowiem wiara ta od pewnego czasu nie obiecywała żadnego raju na Ziemi, żadnej mocarstwowości z prawdziwego zdarzenia, ani chyba już nawet spełnienia wszystkich uzasadnionych aspiracji. Równocześnie ta ideologia była silna, jeżeli chodzi o swoistą natarczywość głoszonego dogmatu. Być może nawet sięgała radykalizmu –  co znamienne wtedy właśnie, gdy upierała się, że nie ma absolutnie innej drogi poza tą ostrożną, pełną optymizmu bezdyskusyjnego, ale przy tym koniecznie umiarkowanego. Nie tylko twardy ateizm naukowy, lecz czasem również agnostycyzm może stać się odmianą religii.

Reformizm zatem tylko ostrożnie przyjmował, że przyjęty model, podobno co do zasady bez-alternatywny, o ile tylko będzie korygowany tu i tam, jeżeli skłonny będzie uczyć się na błędach, i wreszcie brał będzie w nawias przesadzony zapał pierwszych lat przełomu, wprowadzi kraj nasz na zadowalający inteligencką świadomość poziom rozwoju cywilizacyjnego. Ale właśnie nie tylko jego optymizm, lecz również jego zachowawcza przezorność były moralnym nakazem.

Pojęcie reformizmu

Pojęcie „reformizmu” użyte w tym tekście pół-żartem, a pół-serio ma zatem dwa znaczenia.

Po pierwsze, można, parafrazując czy jak kto woli parodiując, język post-marksowski, utożsamić go z pewnym oportunizmem, z porzuceniem radykalnych projektów progresywnych (różnie rozumianych, w zależności od tego, czy mieliśmy do czynienia z centrolewicą czy gospodarczymi neoliberałami) na rzecz strategii drobnych kroków, mozolnego przełamywania oporu stawianego przez prowincjonalne przyzwyczajenia i naleciałości.

Po drugie jednak ów reformizm polski należy rozumieć jako kult „reformatorstwa”, będącego w tej wizji istnym spiritus movens najnowszej polskiej historii. Byłby on tożsamy z przekonaniem, że proces europeizacji, nie zawsze toczący się wprawdzie w tempie zadowalającym, jest integralnym składnikiem, a może nawet synonimem polskiego ducha dziejów po zniesieniu żelaznej kurtyny.

Podajmy prosty, chociaż zapewne nie najważniejszy przykład takiej wiary: Po odrzuceniu projektów ustaw o związkach partnerskich w roku 2013, a wtedy można było nawet robić sobie pewne, umiarkowane nadzieje, że coś w tym kierunku posunie się naprzód, typowy liberalny reformista był z pewnością mocno rozczarowany. W końcu jednak brał się w garść. Cóż, na razie to nie wyszło, szkoda…jednak kunktatorów u steru…szlag by trafił. Ale za to polskie społeczeństwo jest coraz bardziej otwarte! Prędzej czy później związki przejdą! Jesteśmy już prawie Zachodem, ale potrzeba jeszcze trochę czasu.

Analogicznie, można było mówić: Gospodarka jest mało innowacyjna, ale skoro się udał nawet przełom z infrastrukturą, w który też kiedyś nikt nie wierzył, cierpliwości. Ostatecznie, może nie będziemy ‘innowacyjni’, ale będziemy przynajmniej bardziej nowocześni.

W tym miejscu skądinąd trzeba wywód nasz opatrzyć pewnym zastrzeżeniem, które, nieco odmienione, powróci jeszcze kilka razy: Postulat innowacyjności i krytyka stanu obecnego zaawansowania gospodarki spajają praktycznie całe spektrum polityczne w Polsce, począwszy od wyborców Razem po wielu wyborców partii  o wdzięcznej nazwie Wolność, czy jak tam kolejne wcielenie Janusza Korwin-Mikkego się nazywa. Z tego między innymi względu, chociaż to nie jest może główny powód, należałoby zachować potencjalną ostrożność wobec ogólności tego „oczywiście słusznego” postulatu.

Jest to też jedna z pierwszych płaszczyzn oceny dzisiejszej polskiej kondycji, na której sami przewodnicy nieformalnego obozu reformistycznego zaczęli być sceptyczni. Do powszechnych przekonań, graniczących z komunałami, żywionych również dziś przez kręgi gospodarczych liberałów, należą tezy o wyczerpaniu się obecnego modelu rozwoju i pułapce średniego dochodu.1

Wyobrażenia a rzeczywistość

Niektórzy, chociaż ta akurat wiara była zawsze dużo słabsza, wierzyć mogli również w stopniową naprawę „niedociągnięć rynku”. Zwolennicy hasła „Balcerowicz musi wrócić!” mogli jej nie potrzebować w ogóle, po prostu nie zgadzając się z takim kierunkiem korekt, ale ci usytuowani ciut bardziej na lewo, głosujący na partie „liberalne” głównie ze strachu przed prawicą nacjonalistyczną, a jest takich chyba coraz więcej — słysząc że np. problem umów „śmieciowych” przebija się już do mainstreamu debaty, dostrzegając od jakiegoś czasu w poczytnych prasowych tytułach nazwisko Keynesa obok Hayeka, czy nazwiska Stiglitza oraz Pikettyego obok nieśmiertelnego Miltona Friedmana — mogli nawet zakładać, że Polska powoli zacznie stawać się także krajem trochę bardziej „socjaldemokratycznym”.

Może rynek pracy jest dość dziki, ale jednak poziom życia zwiększa się w stosunku do średniej UE. Poza tym nawet dawni leseferyści zaczynają rozumieć, że to się powinno ucywilizować, że popełniliśmy kiedyś pewne błędy.

Atak przyszedł z dwóch stron. Zarówno ze strony kontestatorów dotychczasowego porządku, dziś wciąż na ogół prawicowych, jak i w pewnym sensie ze strony owych „reformistów”.2 W tym ostatnim przypadku chodzi o obawy, że ta nieidealna, może nawet niekoniecznie optymalna, ale pewno niezła perspektywa, została poważnie zagrożona i pociąg biało-czerwony może zupełnie wypaść z torów albo zostanie karnie skierowany na bocznicę, zanim dojedzie  do stacji o nazwie „Europejskość z prawdziwego zdarzenia”.

Znów, jak w wielu takich przypadkach, trzeba unikać tonu pełnego wyższości, a zwłaszcza warto zachować abstynencję od wszelkich proroctw po faktach. Naturalnie, dało się dostrzec dużo wcześniej słabości takiego myślenia. Można byłoby tu zasygnalizować kilka tropów. Chociażby uogólniające, dominujące w prawie całej nowej klasie politycznej, „antykomunistyczne” spojrzenie na PRL. Między innymi – to ważne w naszym kontekście – pozwalało ono wierzyć, że tendencje autorytarne w powojennej Polsce mogły być narzucone i dłużej podtrzymywane tylko przez porządek jałtański i, a więc po jego upadku naturalnym torem rozwoju społecznego jest demokratyzacja oraz postępujące zbliżenie do Zachodu. Po drugie, monolityczne traktowanie owego Zachodu i ahistoryczne podejście do podstaw jego hegemonii gospodarczej oraz sukcesu polityk demokratyczno-liberalnych na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Demokratyczny liberalizm (a i tak jest to uogólnienie) powojennego świata zachodniego wywodzić można oczywiście już z tradycji Oświecenia, jednak zwycięstwo jego nowoczesnej wersji zależało między innymi od splotu okoliczności niepowtarzalnych lub iście wstrząsających, takich jak klęska faszyzmu i trauma II Wojny, strach przed komunizmem, ale równocześnie znakomita koniunktura gospodarcza.

Istotniejsza jest jednak sytuacja dzisiejsza i rokowania na przyszłość. Tymczasem reformistyczne kalkulacje, brzmiące chwilami realistycznie jeszcze na początku dekady, w ciągu ostatnich kilku lat, z kwartału na kwartał, zaczęły być coraz bardziej wątpliwe.

Możliwe, że wbrew różnym pryncypialnym głosom miłośników wyrazistości ideowej, reformizm jako taki był jakiś czas temu opcją nawet niezłą. Lepsza woda ciepła niż woda za gorąca. Problem polega na tym, że czasy się zmieniły.

Ostatni Mohikanie reformizmu?

Bartłomiej Sienkiewicz: Przełamaliśmy 300 lat polskiej historii

A może jednak przesadzamy?

W wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” pt. Przełamaliśmy 300 lat polskiej historii Bartłomiej Sienkiewicz, skądinąd jeden z bardziej przez nas cenionych intelektualistów centroprawicowych, niedługo po przegranych bliską opcję wyborach, zadeklarował wiarę w sukces (i to nieodwracalny) owego reformizmu.

Z głównych tez Sienkiewicza, opartych na paradygmacie „roztropnej modernizacji”, wynikałoby że strategia drobnych kroków, wdrażana w tym przypadku z pozycji umiarkowanie prawicowego centrum, dała mimo wszystko wielkie, a nawet rewolucyjne rezultaty, które zapewne będą docenione dopiero w długiej perspektywie Odtąd bowiem nawet ruchy konfrontacyjnie nastawione wobec lokalnej wersji demokracji liberalnej (rozmówcy zakładają w sposób dorozumiany, póki co mając pełną rację, że głośna w szerszych kręgach i skuteczna w wyborach kontestacja ostatniego ćwierćwiecza wychodzić będzie z pozycji mocno prawicowych) w praktyce będą zmuszone mówić językiem modernizacyjnym i w jakimś tam zakresie „uniwersalnym”.

Mówił Bartłomiej Sienkiewicz:

To myśmy zakazili naszych przeciwników myśleniem, od którego nie ma odwrotu. Nie dlatego, że tak silnie oddziaływaliśmy na ich umysły, tylko dlatego, że w międzyczasie Polska się zmodernizowała. W społeczeństwie już nie da się wyprowadzić ideowego programu (…). To musi być język modernizacji, choć tego ryzykownego pojęcia należy używać z gwiazdką.

I dalej:

Nie rozumiem modernizacji jako gigantycznego planu ideowego, ale raczej jako wiele poszczególnych elementów składających się w sumie na pewną całość, którą ludzie odczuwają – i zaczynają swoje aspirację do tego dopasowywać, nawet z pewną niecierpliwością. Przez te osiem lat udało się dać potężny impuls rozbudzający ludzkie ambicje do wyższego standardu życia, doszlusowania do klasy średniej, nawet jeśli to doszlusowanie czasami ma charakter bardzo powierzchowny.3

Czy są to prognozy aktualne? Czas jeszcze pokaże. Ocena ostatniego okresu i widoki na przyszłość nie są jednoznaczne co do tego, czy mamy (i będziemy mieli) nadal do czynienia, pomimo różnych ułomności oraz odstępstw, z jakąś kontynuacją po-transformacyjnej demokracji a la polonaise. 

Znamienne natomiast, że z miesiąca na miesiąc sami niedawni reformiści zaczęli podchodzić do sprawy coraz bardziej panicznie.

My tutaj jednak załóżmy — to wciąż nie jest nieprawdopodobne — że te diagnozy Sienkiewicza sprzed prawie 4 lat, wskazujące na zwycięski (przynajmniej ideologicznie) długi marsz modernizacji, potwierdzą się co do zasady.

Ale w żadnym wypadku nie uśmierzy to naszych wątpliwości. Z jednego względu przede wszystkim:

Można stać się ofiarą własnego sukcesu – i to zwłaszcza, gdy jest bezdyskusyjny. Jeśli potwierdzi się, że pragmatyczna retoryka modernizacyjna potrafi spajać wszystkie tak bardzo skonfrontowane siły polityczne, będzie to w większym stopniu oznaką jej kryzysu niż dowodem zwycięstwa.

Stanie się bowiem — jeżeli modernizację rozumieć szerzej i bardziej ambitnie niż jako tylko serię praktycznych, drobnych kroków (rozbudowa dróg powiatowych itp.), bo tu niemal każda władza na tym świecie ma aspiracje postępowe— mową nieomal pozbawioną treści.  Wszechwładną w swej oczywistości, w zasadzie nie podważanej przez większość lewicy ani przez większość prawicy, ale już niezdolną do kształtowania kreatywnych sporów. 

Koniec historii

Przypomnijmy w tym miejscu tezy Francisa Fukuyamy o końcu historii i spróbujmy najpierw przekornie je obronić. Dostrzec można dwie różne interpretacje tego sławetnego kresu.

Pierwszą, będącą swego rodzaju optymistycznym millenaryzmem, zakładającym u progu roku 2001, zamiast kosmicznej odysei, triumf ziemskiej historii ubrany w sztandary demokratycznego, uniwersalnego, (neo)liberalizmu, łatwo dziś uznać za naiwną i skompromitowaną.

Zgodnie z drugą natomiast, koniec historii i triumf modelu wolnorynkowej demokracji nie byłby szczęśliwym dopełnieniem dziejów, ale końcem w sensie bardziej „technicznym”, związanym z wytworzeniem modelu na tyle pojemnego, dopuszczającego tak wiele różnych modyfikacji, że wszelkie alternatywy będą skazane na załamanie, zwłaszcza w skali globalnej.

Na dzień dzisiejszy to drugie jest wciąż jeszcze prawdziwe: Wszak większość krajów świata można od biedy zaliczyć i do kategorii „kapitalistycznych” i „demokratycznych”, a narastająca po 2008 roku krytyka światowego podziału pracy nie sprzeciwia się fundamentalnie samym tym formułom.

W tym jednak przypadku świat triumfującej idei demokratyczno-kapitalistycznej obejmowałby zarówno konserwatywne stany południa USA, Brazylię (przynajmniej tę z epoki Luli i socjaldemokracji), Finlandię, Szwajcarię, Indie, Niemcy Merkel, Grecję czasów Syrizy, post-autorytarny Tajwan czy Koreę Południową, większość dzisiejszych państw Afryki Subsaharyjskiej, a może wciąż  jeszcze, chociaż to już na siłę, Turcję Erdogana. Do tej grupy państw będzie prawie na pewno należała w najbliższych latach Polska.

Wolnorynkowa demokracja: Ta pojemna formuła zaczyna być pusta i jałowa, tak bardzo chyba jak nigdy. Ukrywa aktualne (i potencjalne) konflikty szalejące pod powierzchnią eleganckiej etykietki. Przestaje oświetlać i organizować obraz świata, nawet jeśli sam wzrost, w ostatnich 20-30 latach (wprawdzie w ostatnich kilku latach powstrzymany) liczby państw demokratycznych ma realne znaczenie, co do zasady pozytywne (choćby to były demokracje ułomne i dość skorumpowane). Oczywiście, nie można przepowiadać z góry całkowitej atrofii tej formuły jako atrakcyjnej płaszczyzny identyfikacji – byłaby to odmiana determinizmu tak przez nas krytykowanego. Możliwe, że już niebawem, na przykład w związku ze zdarzeniami w Chinach, Rosji, czy na Półwyspie Arabskim, opozycja pomiędzy demokracją a jej brakiem stanie się znowu bardziej wyrazista. To jednak by znaczyło, że – paradoksalnie – dopiero bardziej otwarte zagrożenie demokracji na świecie będzie szansą na odbudowę prestiżu tego pojęcia. A to nie jest przecież wesoła perspektywa! W każdym razie: wciąż może mieć rację Fukuyama w tym bardziej „miękkim” sensie. Przeważające globalnie modele ustrojowe mogą, przez jeszcze bardzo długi okres, albo i na stałe, oscylować wokół bardzo szeroko rozumianych instytucji demokracji czy kapitalizmu. Ale taki właśnie stan mógłby spowodować, że pojęcia te przestaną być istotne – i w sferze ideologii, i w praktyce.

Analogiczny charakter w skali polskiej zaczyna mieć obecnie koncepcja modernizacyjnego reformizmu. Nawet jeśli w praktyce pozostałaby dominująca i wszyscy ważni gracze musieliby jej się, przynajmniej taktycznie, podporządkowywać, traci siłę twórczą. Jeżeli więc nawet ten liberalno-konserwatywny, bardzo ostrożny optymizm trafnie przewiduje rozwój sytuacji (co nie jest bynajmniej oczywiste!), oblicze jego, po bliższym przyjrzeniu się, ujawnia ostatnio dosyć smętny i niepewny wyraz. Niejednoznaczny, choć zbyt dobrze już znany. Bojaźliwy, a przy tym nieustępliwy. Wciąż peryferyjny, lecz już wykorzeniony, nie do końca czujący się u siebie.

Możliwe nawet, na szczęście póki co fantazjujemy, że i hipotetyczny rząd, powiedzmy, Ruchu Narodowego, w praktyce, na przeważającym obszarze administrowania, będzie wykonywał wcale liczne gesty „modernizacyjne” i nie będzie otwarcie popierał Polexitu.  Tylko co z tego? Nawet jeśli byłoby to na pewno „mniejsze zło” w porównaniu z „anty-modernizmem” radykalnym, to radowanie się nim z perspektywy klasycznie liberalnej, albo lewicowej, byłoby wyrazem horrendalnego defetyzmu. I krótkowzroczności – bo kto zapewni nas, że tak na zawsze pozostanie, że tego minimum życia nowoczesnego już nikt nigdy na pewno nie zabierze?

Można wprawdzie twierdzić, że jeśli prawie wszyscy liderzy życia publicznego, z różnych, w tym nawet dosyć skrajnych opcji, w pierwszej kolejności głosić będą hasła w rodzaju „by wszystkim żyło się lepiej”,  gwarantuje to nam pewien poziom bezpieczeństwa. Państwo, próbując zaspokoić takie oczekiwania, musi się w jakiejś mierze oprzeć na merytokratycznych instytucjach. Możliwe, że tendencje autodestrukcyjne czy autorytarne będą kontrolowane i nie przekroczą pewnego poziomu, może niepokojącego, lecz jeszcze nie katastrofalnego. Jeśli tak, Sienkiewicz w wywiadzie z jesieni roku 2015 miałby dużą rację: Niektóre polskie klątwy ostatnich 300 lat zostały złamane, cichaczem udała się rzecz niezmiernie ważna. Ale czy to jest dla nas satysfakcjonujące? Wiemy, że (zresztą nie od dziś) możliwa jest hybryda ostrożnej modernizacji i nacjonalizmu, czy wręcz reakcjonizmu. Możliwe, że ta modernizacja wrosła już na stałe w nasze polityczne DNA i to w jakiś sposób nakłaniać będzie wszystkie przyszłe rządy do umiarkowania, ale czy ktoś to zagwarantuje?

Europejskość

Powiedzieliśmy już, że reformizm był zupełnie skuteczny, tyle że czasy się zmieniły. Kiedy, w jaki sposób?

Możliwe, że w pewnym sensie już za długo jesteśmy w „Europie”.

Z wyczerpaniem idei reformizmu wiązać bowiem należy porażkę kryterium „europejskości” jako siły przewodniej i skutecznej zapory przeciwko (realnym bądź wyobrażonym) zamachom na liberalną demokrację.

Naturalnie, znowu z tym samym co wcześniej zastrzeżeniem. Pewna pretensjonalność haseł w rodzaju „powrót do Europy” nie powinna posuwać naszego krytycyzmu zbyt daleko.

O ile twórcza debata, zwłaszcza dzisiaj, po kryzysie greckim, wymaga obecności różnych niepoprawnych idei, w tym nawet potencjalnie daleko posuniętej krytyki obecnego modelu osadzenia państw Europy Środkowo-Wschodniej w UE, to negacja samej koncepcji ścisłej integracji europejskiej jako bazy nieodzownej do rozwoju projektów progresywnych, w przypadku krajów takich jak Polska pachnie (przynajmniej dla mnie) czystym folklorem politycznym.

Nie chodzi więc absolutnie o to, że UE, tak pod względem gospodarczo-społecznym, geopolitycznym jak i tożsamościowo-kulturowym, przestała już być jako taka czymś dobrym dla Polski!

Oczywiste jest jednak, że ideologia „europejska” (podobnie jak duch reformatorstwa) nie odpowiada na pytania, jakie konkretniejsze polityki (przez „konkretniejsze” nie rozumiem od razu projektów konkretnych ustaw, bo jawna przesada, ale sam nawet kierunek rozwiązań) w różnych sferach życia należy zaprowadzać.

Pomińmy nawet fakt, że istotne pola sporu, na czele z kwestiami obiegowo nazywanymi „moralnymi” czy „obyczajowymi”, są wyłączone dziś z zakresu integracji europejskiej i można mówić tylko o pewnym dominującym obrazie rzeczy w państwach starej UE, przeciwko któremu prawica, zwłaszcza z ex-bloku wschodniego, podejmuje rozmaite ofensywy. Sama przecież polityka społeczna, gospodarcza, podatkowa, wreszcie międzynarodowa, to kwestie rozstrzygane w różnych państwach Europy Zachodniej na bardzo różne sposoby. Mówiąc prościej. Jesteśmy nowocześni i europejscy? To wspaniale! W takim razie co myślimy o kwestii uchodźców, o pomocy dla Grecji, albo o liniowych stawkach CIT i VAT? Nie do końca wiadomo. Po prostu Europejczycy mają na te tematy bardzo różne opinie.

Dlatego taka identyfikacja działać mogła jednoznacznie na korzyść sił, ujmijmy to ogólnie, progresywnych, tylko do pewnego momentu.

Poza tym niektórzy „europeizatorzy” przedstawiali w sferze gospodarczo-społecznej — i to w sposób często dogmatyczny — rozwiązania w istocie niewystępujące w żadnym z państw „rdzenia Unii”, z sacrum podatku liniowego na czele. Uprzedźmy tutaj ewentualne liberalne (w krajowym, współczesnym rozumieniu tego słowa) zarzuty: Nie jest tak, że czymś koniecznie pożądanym, a zwłaszcza szczytem możliwości, będzie zawsze praktyka „inteligentnej imitacji”, polegającej na doborze do lokalnych warunków znanych już i sprawdzonych gdzie indziej rozwiązań. Możliwe, owszem, a nawet nierzadko celowe, jest wdrożenie rozwiązań bardziej oryginalnych, dostosowanych od początku do odmiennej pozycji wyjściowej takich krajów jak Polska. Można mieć zatem pewne wątpliwości co do podnoszonego czasem na lewicy innego dogmatu, zgodnie z którym właściwym rozwiązaniem byłaby kompleksowa adaptacja modelu skandynawskiego.

Uderza jednak, że wszelkie próby szukania „własnych rozwiązań” były prawicowymi korektami powojennej polityki gospodarczej Europy Zachodniej, a nawet jej kontestacją, mniej lub bardziej świadomą. Tę neokonserwatywną „korektę, a czasem nawet kontestację”, lansowali często gorliwi szermierze europeizacji ze środowisk centrowo-liberalnych i centro-prawicowych.

W praktyce reformatorstwo doby III Rzeczypospolitej, lansując idee brzmiące w zamyśle niekontrowersyjnie i uniwersalnie, było dosyć twarde w sferze gospodarki i mocno wstrzemięźliwe światopoglądowo. Ten kierunek, chadecka, albo konserwatywno- liberalna odmiana demokracji, był przedstawiany przez samych modernizatorów w sposób często ogólny, jako projekt „nowoczesny” czy „europejski”.

Między innymi dlatego tak łatwo jest dzisiaj atakować te centroprawicowe polityki jako płody elitarystycznego kosmopolityzmu albo i wręcz „lewactwa.”

Nie zmierzam jednak do tego, żeby wytykać pustkę ideową bądź praktyczną porażkę polskich prób konwergencji z krajami centrum zachodnioeuropejskiego. Nie chcę odmawiać (choć byłaby to bardzo wygodna poza dla ustawienia narracji krytycznej) tym próbom względnej skuteczności na przestrzeni ostatnich dwóch-trzech dekad.

Przypomnijmy jednak, że reformistyczna Platforma w okolicach 2005 roku zaczynała swój początkowo nieudany marsz po władzę, przemycając w programie wiele haseł z nurtu konserwatywno-liberalnego, mieszczańskiego populizmu. Bywał to wręcz taki Korwin light: Redukcja wydatków publicznych i podatek liniowy jako dogmat, a zwłaszcza zapowiedzi odchudzenia administracji państwowej „o 20%”. Kiedy PO w realiach rządzenia, ukształtowanych przez kryzys światowy w 2008 r., zaczęła prowadzić dosyć wyważoną, relatywnie bardziej centrową, „chadecką” (choć wciąż trzymającą się przyjętego modelu np. na linii stosunków pracownik-pracodawca) politykę gospodarczą, nie potrafiąc  jednak w wyrazisty sposób uzasadnić swego dyskretnego zwrotu, ukształtowany przez wcześniejsze idee, „zdradzony” elektorat kolibrowy w odruchu zemsty poparł w części „antysystemowców” w typie Kukiza czy Wiplera.

Istotniejszy jednak jest proces aktualny, najświeższy, w którym figury „Europy”, czy „Zachodu”, tracą potencjał zdolny zmobilizować oczywistą większość społeczeństwa wokół zasad liberalno-demokratycznych.

Paradoksalnie, efekt ten może wynikać, między innymi, z relatywnie mocnego i wieloletniego już osadzenia w UE, od dekady targanej różnego rodzaju kryzysami. Dopóki Polska nie była w Unii, albo była dopiero od niedawna, dopóki dystans gospodarczy między Polską a nawet najbiedniejszymi członkami UE był duży (w 2004 mieliśmy c.a. 2/3 – PKB per capita, liczonego wg parytetu siły nabywczej, Portugalii, dziś w dobie zapaści Południa Europy są to już wartości mniej więcej zbliżone, a Grecję już nawet Polska przegoniła), można było w sposób bardziej przekonujący kształtować podział ideologiczny na obóz „Oświecenia”, prowadzący kraj do Europy, i obóz anty-oświeceniowy. To jeszcze działało w 2007 r. 3 lata po wejściu do przed-kryzysowej jeszcze Unii wygłaszane tonem pełnym strachu hasła, że ktoś nas chce zawrócić z drogi europejskiej, były silną bronią w walce politycznej.

W filmie dokumentalnym Siergieja Łoźnicy o ukraińskim Majdanie widziałem Ukraińców śpiewających religijne pieśni i modlących się do Boga o wejście do UE.  Pomarańczowa Ukraina, wbrew propagandzie putinowskiej i polskiemu wyczuleniu na „banderyzm”, była w sensie ściśle politycznym, jeżeli np. wziąć pod uwagę samą popularność Prawego Sektora, mniej skrajnie prawicowa od przeciętnego kraju UE. Działał bowiem ideał europejskiej demokracji. Prędzej czy później to paliwo może się wyczerpać.  Jeżeli Ukraina pójdzie dalej drogą europejską, czego jej życzę, niestety sporo może się zmienić. Wyborcy zobaczą, że ich obraz UE był wyidealizowany i zbyt monolityczny; okaże się też, że popom intonującym parę lat wcześniej pieśni na Majdanie, w wielu kwestiach z Unią nie będzie po drodze.

Polska jest w UE już 15 lat, a Unia pozostaje jednak w dosyć kiepskiej kondycji.

Vita periferica

Można powiedzieć, że Polacy podążają również w pewnej mierze drogą populizmu europejskiego, z uwzględnieniem niższego poziomu życia i zaszłości historycznych.

Dopóki Paweł zarabia 4 razy mniej od Piotra i poziom życia Piotra jest dla niego czymś ledwie wyobrażalnym, może bez kompleksów być klientem Piotra i jego naśladowcą. Ale kiedy Paweł osiągnie względny sukces i będzie zarabiał już tylko niespełna dwa razy mniej, co wystarczy mu na życie od biedy komfortowe, optyka może się zmienić. Zwłaszcza jeśli Paweł w zbliżonym czasie dostrzeże trzy trochę inne rzeczy: Z jednej strony będzie już inaczej patrzył na poziom życia Piotra, nie będzie on już dla niego czymś niesamowitym. Zaobserwuje jednocześnie Paweł, że u Piotra w domu dzieją się rzeczy z jego punktu widzenia niezbyt fajne i pod pewnymi względami jego własne strony jawią się jako kraina spokojniejsza, choć wciąż bardziej skromna. Ale też – po trzecie – Paweł będzie miał wątpliwości, czy kiedykolwiek dadzą mu pensję równą pensji Piotra. Postęp może i  jest, ale sporo brakuje, a lata upływają. Zacznie teraz uważać, że niekoniecznie pełne wyrównanie pensji ( „Kiedy ja tego doczekam? Może na późną starość? To jeszcze mam się użerać tyle lat!”) będzie zależało od samej pracowitości, ani też nie wystarczy perfekcja w naśladowaniu tak bardzo promowanego stylu życia Piotra. Na przeszkodzie stoją, myśli teraz Paweł, bardzo dawne zaszłości i „układy”. Przychodzi czas na bunt, zaś typowe (na szczęście „naturalne”, to za duże słowo) będzie, że w położeniu Pawła bunt ten będzie wychodził nie z pozycji braterstwa i solidarności ludzi pracy, lecz z pozycji ambitnego, zawziętego i sfrustrowanego (choć przy tym do pewnego stopnia zadowolonego z dotychczasowych osiągnięć) drobnomieszczanina.

Możliwe — i to czyni sytuację bardziej skomplikowaną — że koniec końców nie chodzi tylko o to, że wraca „bardzo stare”, np. duchy środkowo-europejskiego nacjonalizmu z lat 30tych. To właśnie produktem względnego sukcesu transformacji może być przejęcie przez Polaka średnio zarabiającego części habitus człowieka Zachodu z warstw średnich-dolnych, głosującego często na Front Narodowy, AfD, austriacką Partię Wolności. Oczywiście, również na Zachodzie obecne są te dawne upiory. Ale w takim przypadku problem polegałby nie na prostej kontrofensywie ducha przed-nowoczesnego. Oto swoje trzy grosze dokłada pewien sukces modernizacji, wspierający (nieświadomie jednak, pytanie brzmi, czy nieuchronnie?!) egocentryzm człowieka wieku XXI, beniaminka światowej ekstraklasy. Przykładem jest  rozkwit jednej z postaw anty-imigranckich, pełnej poczucia osobliwej dumy z powodu naszej ekskluzywnej kultury i pracowitości, wcześniej typowej dla drobnomieszczaństwa, powiedzmy, bawarskiego czy austriackiego.

Mamy do czynienia z mieszaniną zaszłości przed-oświeceniowych, mieszczańskiej nowoczesności w jej skromnym i raczej zaściankowym wydaniu oraz cynizmu po-nowoczesnego. Samo „zacofanie” nie wyjaśnia sprawy. 20 lat temu peryferyjność naszego kraju na pewno była głębsza, ale wtedy liberalni demokraci w Strasburgu czy Frankfurcie przejmowali się sytuacją w obleganym przez Haidera Wiedniu.

Najbardziej niepokojąca i chyba przeoczona przez reformatorów jest możliwość, że to właśnie pewna – zarazem oczywista i niesatysfakcjonująca – poprawa warunków życia, wzmacniać może, w określonych warunkach, tendencje na przykład nacjonalistyczne. Czy jest to nieuniknione?! Staramy się nie przyjmować takiej fatalistycznej możliwości. Czy dało się temu zapobiec? Myślę, że nie  powinno mam chodzić o gdybanie. Po prostu  modernizacja nie zawsze jest tożsama z postępem.

Co nie znaczy, że sprawę należy roztapiać w ogólnych trendach unijnych. Faktycznie, ukształtowanie się nowego obozu Europy Środkowo-Wschodniej, wykazującego analogie z sytuacją w latach 30tych, jest realne. Może nie dosłownie, ale w sensie pewnego partiarchalnego narodowo-ludowego „projektu środka”. W tamtym czasie chodziło (jak w Polsce za sanacji) o hybrydę demokracji i twardego autorytaryzmu czy totalitaryzmu, o projekt „środka”, wyznaczanego pomiędzy rozmytą demokracją a typową dyktaturą, aktualnie— bardziej o melanż liberalnej demokracji i „suwerennych” polityk w typie Putina albo Erdogana.

Nie jest przesądzone, że tak się ostatecznie rozwinie sytuacja, ale jest to wariant dziś prawdopodobny. Byłaby to natomiast z definicji (współcześnie) polityka peryferyjna, wychodząca właśnie od peryferyjności własnego kraju i utrzymująca go w niej. W takiej sytuacji projekty reformatorskie mogą się okazać tylko jednym z paru kostiumów tej agendy, strojącej się najczęściej w szaty dumy i godności, a czasem nawet zapożyczającej kilka haseł od antyglobalistycznych krytyków światowego porządku ekonomicznego.

Jeśli tak, odpowiedzią może być jedynie odnowienie zarówno projektu liberalno-demokratycznego, jak i europejskiego, na zasadzie innej, możliwe, że niemal przeciwstawnej względem dotychczasowej.

Nazwijmy tę nową hipotetyczną ideologię z kolei „silno-krytyczną”, w odróżnieniu od słabo-silnego reformizmu. Silną w tym sensie, że zamiast przekonania o historycznej oczywistości modernistycznej ewolucji, będzie zdolna forsować zdecydowane, miejscami ryzykowne posunięcia, zrywające z dotychczasowymi dogmatami.

Postęp jest twórczą zmianą i bardzo często zerwaniem z tradycjami, w tym stosunkowo nowymi, a nie samym balansowaniem na fali ducha nowoczesności. Oczywiście, lepiej zachować równowagę niż utonąć; tutaj nie odmówimy racji reformistom.

Krytyczną zaś w tym sensie, że same pojęcia reform, modernizacji, czy wreszcie „Europy” przestaną być uważane za samowystarczalne i nie będą ukrywać napięć, sprzeczności i antagonizmów ukrytych w ich szerokich ramach.

Więcej na temat modernizacji i kłopotów związanych z wieloznacznością tego pojęcia w artykule pt. 6 Odmian-nowoczesnosci


rysunki: Maja Chmura

Przypisy

  1. O pułapce średniego dochodu (middle income trap) pisał m.in. ekonomista liberalny, Witold Orłowski. Nie warto zanadto spierać się o słowa, ale jednak PKB na głowę, liczone wg parytetu siły nabywczej, to w Polsce wyraźnie ponad 150% średniej światowej. Pułapka średniego dochodu, sytuacja, w której wszelkie próby wyraźnego i trwałego przekroczenia średniego globalnego poziomu rozwoju kończą się zadyszką i kryzysem, była typowa dla takich, skrajnie nierówno rozwiniętych i nieegalitarnych państw jak Meksyk czy Brazylia. W polskim przypadku prędzej da się mówić o grożącej pułapce peryferiów świata najwyżej rozwiniętego.
  2. Nie można oczywiście też pominąć głosów nowej lewicy, radykalnie atakujących czasem model społeczno-gospodarczy III Rzeczypospolitej, ale jak na razie nie są to siły znaczące politycznie. Fala lewicowego antyliberalizmu jest istotnym zjawiskiem, ale póki co rzecz sprowadza się głównie do konfliktu na łonie środowisk opiniotwórczych i inteligencji, mającego co najwyżej pośrednie przełożenie na to, co dzieje się na Wiejskiej. Na ten temat piszemy więcej w tekście „Nierówności głupcze. Hipotezy o polskiej klasie średniej”
  3. Rozmowa z Jarosławem Kuiszem z 10 listopada 2015 r. Nie chodzi nam o to, żeby traktować sprawę personalnie. Sienkiewiczowi w żadnym wypadku nie można zarzucić, że nie widzi zagrożeń, neguje potrzebę szarpnięcia za cugle w różnych sferach życia. Jednak ten cytat jest tak emblematyczny dla pewnego typu myślenia modernizacyjnego, że wymaga dłuższego komentarza”

Poza tym