Wiktor Rusin

Nierówności, głupcze? Hipotezy o polskiej klasie średniej

Nie negując problemu rozwarstwienia społecznego i realnych konfliktów z tego wynikających, trzeba przeanalizować cichą wojnę, która toczy się w Polsce już od dawna pomiędzy różnymi odłamami powstającej klasy średniej.

Lekceważenie nierówności społecznych – w praktyce, jak również w samym dyskursie – było, oczywiście, jednym z grzechów założycielskich III Rzeczypospolitej i przyczyną braku zaufania  społecznego do jej elit. Jednak jeżeli nie spojrzymy na inne czynniki, poczynając od nierówności innych niż ekonomiczne (np. symbolicznych, kulturowych), po walki toczone na łonie (przynajmniej względnych) beneficjentów transformacji, pozostaniemy tylko z  lewicową wariacją na temat słynnego clintonowskiego: „Gospodarka, głupcze!”

Przyczyną obecnych, anty-systemowych, nastrojów politycznych nie jest tylko to, że transformacja gospodarcza zostawiła za sobą masę przegranych i wykluczonych, ale również – a kto wie, czy nie przede wszystkim – to, że żadnej formacji politycznej, w tym PO, która wydawała się być faktycznie do tego  najbardziej predestynowana, nie udało się nawet zbudować demokratycznej klasy mieszczańskiej ze wszystkich tych, którzy, jak się wydawało, nabyli już dostateczny ekonomiczny czy kulturowy kapitał, żeby być jej częścią.

1. Moment historyczny projektu „inteligenckiego”

Warto wziąć pod rozwagę jedną kwestię historyczną.

W 1989 r. hegemonię, tzn. dominację ideologiczną i kulturową, niekoniecznie władzę w sensie czysto politycznym, objęła przejściowo – chyba po raz pierwszy w historii Polski w tak szerokim zakresie – tak zwana warstwa inteligencka. Historycznie (i z grubsza) rzecz biorąc chodzi, jak wiadomo, o ludzi wykształconych, osiadłych na ogół w miastach akademickich, wykonujących raczej wolny zawód albo zatrudnionych w sektorze publicznym, zazwyczaj wywodzących się w którymś pokoleniu z ponadprzeciętnie sytuowanych warstw społecznych. Światopoglądowo cechowało ją nastawienie prodemokratyczne, pro-zachodnie oraz „prometejskie” ambicje „cywilizowania kraju”, połączone jednak z post-szlacheckim elitaryzmem.

Inteligencki patriotyzm, manifestowany czasem z romantyczną żarliwością, wiązał się z krytyką status quo i marzeniami o wyciągnięciu kraju z peryferyjności, podszytymi niekiedy pesymizmem, a często nieufnością wobec większości. Walczymy za ten naród, ale gdybyśmy mogli, chyba wybralibyśmy sobie  jakiś inny. Demokratyzm łączył się z elitarystyczną nostalgią za jakimś absolutyzmem oświeconym, którego brak swego czasu wedle wielu kosztował utratę niepodległości.

Inteligencki patriotyzm, manifestowany czasem z romantyczną żarliwością, wiązał się z krytyką status quo i marzeniami o wyciągnięciu kraju z peryferyjności, podszytymi niekiedy pesymizmem, a często nieufnością wobec większości. Walczymy za ten naród, ale gdybyśmy mogli, chyba wybralibyśmy sobie  jakiś inny. Demokratyzm łączył się z elitarystyczną nostalgią za jakimś absolutyzmem oświeconym.

To się nie zmieniło i to słychać do dziś – emocje, jakie udzielały się niektórym demonstrantów z KODu, były powidokiem tej inteligenckiej postawy, a zwłaszcza jej pewnej „estetyki”. Natomiast historycznie rzecz biorąc, inteligencja, o której mowa tutaj, była (nie lekceważąc jednak już na wstępie fermentu endeckiego wśród międzywojennych studentów czy aspirującej burżuazji) przeważająco lewicująca w poglądach na rolę państwa i laicka, zwłaszcza w pierwszych dekadach po II Wojnie Światowej.

To ostatnie jednak od pewnego momentu (ten proces narastał od marca 1968 aż po transformację) przestało być aktualne.

W dacie wyborów czerwcowych inteligent krajowy był w większości umiarkowanie katolicki albo, w każdym razie, przychylnie nastawiony do Kościoła jako takiego – licząc, że w wolnej Polsce przyjmie on nowoczesną, akceptującą co do zasady świeckość państwa i pluralizm światopoglądowy formułę – i coraz częściej neoficko zafascynowany neoliberalną odmianą kapitalizmu. Nie pora w tym akurat miejscu na jednoznaczną krytykę tych ostatnich przewartościowań jako przyczyny, dla której projekt polskiej nowej klasy średniej nie do końca wypalił: Wcale nie jest  pewne, że nastawienie w sprawach światopoglądowych i gospodarczych, ujmijmy to hasłowo, „skandynawskie” utrzymałoby się mocniej w sensie poparcia politycznego. O ile sam mógłbym woleć jakąś udaną transformację socjaldemokratyczną jest dla mnie wyobrażalne, że wtedy właśnie jeszcze wcześniej nastałyby rządy otwarcie reakcyjne, jakaś powiedzmy fronda, będąca jakąś osobliwą mieszaniną moczarowsko-klerykalno-korwinowską. Naturalnie, to tylko spekulacje, nie służące bynajmniej za usprawiedliwienie wybranej ścieżki jako optymalnej. W każdym razie, chociaż kandydaci typowo inteligenccy, poczynając od Mazowieckiego, nie byli w stanie wygrywać wyborów, to etos tej warstwy, w jego wydaniu reprezentowanym, między innymi, przez „Gazetę Wyborczą”, był chyba jednak najważniejszym składnikiem transformacji.

Na inny tekst, należący jednak raczej do domeny psychopatologii, nie historii; zasługuje oczywiście przekonanie o jakiejś bezwzględnej, demonicznej wszechwładzy GW i jej Redaktora Naczelnego.

A jednak, faktycznie: Mimo skarg Balcerowicza et consortes, że SLD bądź AWS „psuły reformy” Polska lat 90, jeżeli chodzi o urządzenie ideologiczne była przeważająco „Polską Unii Wolności” mimo, że UD-UW bezpośrednio zdobywały maksymalnie kilkanaście procent głosów. Trudno zresztą się dziwić, bo po tej stronie stała logika przemian geopolitycznych epoki, ponadto miały te kręgi najbardziej skonsolidowany kapitał kulturowy, niezbędny do tego, żeby skutecznie podążyć w ślad za logiką historii i zaproponować jej własną, lokalną odmianę.

Tu zresztą napotykamy pierwszy problem postawy liberalnej: Odrzucając teorie spiskowe wszelkie maści, trzeba zauważyć, że liberalni demokraci mogli w pewnym stopniu nie docenić własnej hegemonii, nie doszacować tego, jak silni są w praktyce i jak inni tę ich siłę odczuwają albo odbierają. Od czasu, kiedy Stan Tymiński wypchnął Mazowieckiego z drugiej tury wyborów prezydenckich (dodajmy do tego słaby wynik Kuronia w 1995 r.), opcja ta mogła postrzegać się jako zagrożona narodowym populizmem, zepchnięta do poziomu kilkunastu procent poparcia wyborczego. Tymczasem, po wykonaniu bardzo różnych ustępstw i przesunięciu się w stronę chadecko (w sferze moralności)-liberalną (w sferze zarządzania gospodarką), utrzymywała czołową chyba pozycję na froncie kulturowym i ideologicznym. Pewne zatem tony katechezy,  będące chyba przejawem dość typowej inteligenckiej retoryki oraz estetyki, samym sympatykom UD mogły się wydawać swoistą defensywą, głosem niezależnym, a nawet pół-niszowym, podczas gdy część ludzi o innych (niekoniecznie od razu diametralnie), w praktyce wtedy na ogół bardziej prawicowych, przekonaniach słyszała w nich głównie tony triumfalizmu oraz wykluczenia „inaczej myślących”.[1]

Odrzucając teorie spiskowe wszelkie maści, trzeba zauważyć, że liberalni demokraci mogli w pewnym stopniu nie docenić własnej hegemonii, nie doszacować tego, jak silni są w praktyce i jak inni tę ich siłę odczuwają albo odbierają.

To pierwszy ważny moment nieporozumienia, któremu oczywiście towarzyszył jeszcze większy dysonans na prawicy, jeżeli chodzi o postrzeganie własnej siły i jej posiadanie/ Słynne są te głosy o dyskryminowaniu w III Rzeczypospolitej chrześcijan, patriotów czy heteroseksualistów. Brzmią zupełnie (skrajna imitacyjność tego, co wydaje się wszystkim, swojskie, podwórkowe, to osobny fenomen) jak kalka z wywodów amerykańskiej religijnej prawicy, np. wynurzeń niejakiego Pata Robertsona, że administracja Clintona traktuje pobożnych chrześcijan jak naziści Żydów. Tego typu żale mogłyby mieć jakikolwiek sens, jeżeli 38 milionową Polskę sprowadzimy do wybranych salonów warszawskich, a i to nie bardzo… [2]Cóż, prawie nikt nie przyznaje się z łatwością do ofensywy. Łatwiej jest tłumaczyć (nawet ekstremistom, ba, może nawet zwłaszcza ekstremistom) różne zachowanie reakcją obronną.

2. Przedwczesna kontrofensywa prawicy

Przeciwko temu obrazowi rzeczy wystąpiły 3 formacje:

Po pierwsze, część inteligencji, wyjściowo niekoniecznie bardzo prawicowa, ale silnie antykomunistyczna (czy raczej anty-PZPR), domagająca się zerwania kompromisu Okrągłego Stołu, po tym jak załamał się Układ Warszawski i RWPG. To też były kwestie ambicji pokoleniowych, w których dodatkowo wyżej opisane nieporozumienie grać mogło sporą rolę: „Pokolenie 86” p-ko „Pokoleniu 68”. W tym kontekście jałowe koniec końców, patrząc politycznie, nawet jeśli prawdziwe, stają się utyskiwania, że bracia Kaczyńscy zaczęli się kreować na zwolenników radykalnych rozliczeń poprzedniego reżimu, pomimo tego, że jeszcze przy Okrągłym Stole mieścili się w granicach  mainstreamu kompromisowego, a w najgorszych czasach życia nie zaryzykowali.  Ważne jest, że dość szybko podchwycili szybko realne niezadowolenie, wyrażane przez bardziej „populistycznych” weteranów lat 1980-81, czy studentów, którzy rozpoczęli prywatną wojnę polsko-jaruzelską w roku śmierci Grzegorza Przemyka.

Wydaje się, że perspektywa liberalno-demokratyczna powinna (była) uwzględnić w analizie sytuacji, że w okresie transformacji, w wyniku zbiegu różnych okoliczności, chadeccy intelektualiści oraz doświadczeni post-lewicowi weterani opozycji osiągnęli wyższą pozycję (opisywaną przez ich przeciwników w znanych wszystkim dobrze kategoriach „układu”) niż mogliby osiągnąć, gdyby ruch solidarnościowy nie został zdziesiątkowany. To oczywiście również „gdybologia”, ale bardzo istotna. [3]Stłumienie ruchu masowego opozycji, przy jednoczesnej widocznej dla każdego degrengoladzie gospodarczej późnego PRL wzmocniło siły pragmatyków, rewizjonistów i reformatorów po obu stronach dawnej barykady.

Po drugie, chodzi o różnego rodzaju protesty warstw ludowych, które jednak nie były dość skoordynowane politycznie i sprowadzały się do różnego rodzaju wystąpień związkowych, głównie przybierających prawicowo-populistyczny wymiar (wyjątek można ewentualnie zrobić dla Leppera, ostatnio modnego i rehabilitowanego w kręgach młodej lewicy. No dobrze, powiedzmy, naciągając, że szef najbogatszego swego czasu klubu w sejmie, był jakąś krajową odmianą chavismo).

Po trzecie, ruchy typowo klerykalne.

Te trzy kontestacje porządku okrągło-stołowego: lustracyjno-antykomunistyczna, socjalna (zazwyczaj z przeważającym narodowym nastawieniem) i tradycjonalistyczno-klerykalna, w latach 90tych nie zostały ostatecznie zestrojone w całość. Przykładem  jest np. ważny moment wrogości ZCHN i PC i wejście tej pierwszej formacji w koalicję z Unią Demokratyczną za premierostwa Suchockiej. Ani Wałęsa jako kandydat związkowy i atakujący w okresie wojny na górze „jajogłowych”, ani AWS z premierem Buzkiem, późniejszą ikoną PO, i koalicyjnym wicepremierem Balcerowiczem, nie okazali się być frontalną kontestacją inteligenckiej wizji Polski i jej „europejskich” aspiracji.

3. Budowanie klasy średniej. Społeczny wymiar planu Balcerowicza. Liberałowie, chadecy i neo-endecy

Żeby jednak w Polsce udało się zbudować to, co było głównym celem transformacji, tj. silną klasę średnią o zachodniej (tj. zarazem prodemokratycznej, względnie liberalnej i prokapitalistycznej orientacji), nie wystarczała warstwa inteligencka i o tym sama inteligencja chyba dobrze wiedziała.

W sukurs przyszły dwie inne warstwy społeczne:

Pierwsza to po prostu warstwa PRL-owskich pracowników umysłowych i ich dzieci, powiedzmy inteligencja sensu largo (tj. niekoniecznie mająca rodowód i dystynkcję „elit inteligenckich”, tzn. np. jacyś gierkowscy inżynierowie Karwowscy, ale raczej z ośrodków powiatowych, a nie ze sztandarowej, telewizyjnej, budowy PRL) – pod koniec PRLu stanowiąca łącznie 20-30% społeczeństwa.

Druga, kluczowa, to warstwa drobnomieszczańska, tworzona przez drobny biznes i część konserwatywnych światopoglądowo pracowników umysłowych. Siłą rzeczy kapitalizm wczesnych lat 90tych oznaczał bowiem eksplozję klasy drobnomieszczańskiej (w późnym PRLu stanowiącej rekordowo 10% społeczeństwa). Często byli to ludzie osadzeni w nowej roli, nierzadko wywodzący się z bardziej „obrotnych” bądź „fartownych” przedstawicieli klas ludowych.

Warstwa ta do budowy klasy średniej była absolutnie niezbędna i ona też ideologicznie uprawomocniała transformację wraz z jej mitami założycielskimi formami awansu społecznego, („od dozorcy do przedsiębiorcy”, „od majstra do biznesmena”), często, o czym lewica akademicka zapomina, skutecznego. I jej brutalnością.

No właśnie, brutalnością. Historycznie patrząc, istnieje pewien kłopotliwy rodowód polskiego drobnomieszczaństwa związany z endecją. Endecki gatunek drobnego burżua cechuje darwinizm społeczny, nienawiść (przed wojną również  antysemicka i coś z tego zostało) do elit inteligenckich i urzędniczych, oraz co do zasady aparatu państwowego (od którego równocześnie żąda się jednak zapewnienia porządku), duże aspiracje finansowe przy jednoczesnym konserwatyzmie, przyziemny pragmatyzm „filozofii życiowej” (wynikający też później z doświadczeń PRL-owskich, kiedy przedsiębiorczość była możliwa głównie przeciw państwu, albo i wypartych doświadczeń przemocy wojennej oraz powojennej).

Nowa warstwa drobnomieszczańska nie musiała bynajmniej wpaść w te koleiny i nie twierdzę że wpadła w dużej większości.

Bynajmniej. Protekcjonalne i oczywiście bzdurne byłoby utożsamianie każdego praktyka i wyznawcy nowej przedsiębiorczości, który jest przy okazji dość tradycjonalistyczny światopoglądowo, z potencjalnym endekiem.

Inaczej jednak sprawy miały się z teoretykami, którzy  odnaleźli tutaj swój punkt zaczepienia. I tak obok zachęt wynikających częściowo z liberalnej ideologii samego mainstreamu („każdy kowalem własnego losu”, „Nieudacznicy i roszczeniowcy żadnego głosu nie mają” itp.), ważną rolę zaczęli odgrywać rozmaici drobnomieszczańscy, neo-endeccy ideologowie w rodzaju Ziemkiewicza.

Ta ideologia, łącząca niechęć do inteligencji i obronę patriarchalnego, homogenicznego modelu polskości (czasem afirmująca narodowy katolicyzm bezpośrednio , bardzo często na zasadzie sojuszu taktycznego, bądź przekornie, jak chyba u Ziemkiewicza właśnie – na zasadzie kontry do rzekomej poprawności politycznej elit) z pogardą, dla tego, co Dmowski nazywał „etyzmem” miała różne źródła. Być może natrafiła na podatny grunt wśród młodszych wyborców również z uwagi na oczywiste przedawkowanie etosu w retoryce warstw inteligenckich, rozmijającej się skądinąd bardzo mocno z surowym „realizmem” politycznym transformacji dokonywanej pod auspicjami tychże elit.

Transformacja tzw. neoliberalna był dokonywana nie tylko w warunkach światowej hossy tej ideologii, ale też w warunkach upadku gospodarczego PRL. Drobny biznes odnosił sukcesy często działając w szarej strefie bądź na jej granicach. W tych realiach łatwo było o afirmację indywidualnego sprytu i zapału powiązaną ze swoistą negacją systemu. Taka perspektywa dla wielu mogła wydawać się właściwą, a nawet jedyną drogą. Ale chyba nawet dla dosyć naiwnych zwolenników cudu leseferystycznego, wywodzących się z elit kulturowych, było dosyć jasne, że samo takie myślenie ma również wymiar anarchiczny i anty-państwowy w złym („nienowoczesnym”) sensie tego słowa. Neoliberalizm III Rzeczypospolitej miał więc za zadanie, można przyjąć, zespolenie inteligencji i nowego biznesu we miarę jednolitą światopoglądowo,  mieszczącą się w powojennym demokratycznym kanonie europejskim, warstwę mieszczańską. Ostateczna porażka tego celu, moim zdaniem, najdokładniej tłumaczy obecne konflikty.

Neoliberalizm III Rzeczypospolitej miał więc za zadanie, można przyjąć, zespolenie inteligencji i nowego biznesu we miarę jednolitą światopoglądowo,  mieszczącą się w powojennym demokratycznym kanonie europejskim, warstwę mieszczańską. Ostateczna porażka tego celu, moim zdaniem, najdokładniej tłumaczy obecne konflikty.

Byłby zatem, według tej propozycji, Balcerowicz postacią najistotniejszą, niemal symboliczną, dla pewnej syntezy okcydentalnych, demokratycznych a jednocześnie elitarystycznych pragnień inteligencji z aspiracjami odradzającej się prawicowej drobnej burżuazji. Ta synteza na dziś dzień, wbrew temu co wydawałoby się w okresie hossy PO, nie została uskuteczniona w dostatecznym stopniu.

Opcja post-PZPRowska, opierająca się na przejęciu perspektywy d. opozycji inteligenckiej (dość szczerym chyba u Kwaśniewskiego czy Cimoszewicza, bardziej instrumentalnym i oportunistycznym w przypadku Millera), przy jednoczesnym, jak się zdaje, zapewnieniu sobie sporego poparcia wśród średniego i niższego szczebla technokracji i uspokojeniu obaw warstw ludowych do czasu Afery Rywina gwarantowała co do zasady kontynuację projektu III RP, wypracowanego przeważająco w kręgach d. Unii Demokratycznej. Podobnie nie były kluczowym odstępstwem od tych zasad rządy AWS.

Co do rządów PiS w okresie 2005-07 r.  można również zastanawiać się, czy było to aż radykalne odstępstwo w praktyce bądź zamierzeniu (i rozważać też można rozróżnienie między rządem Marcinkiewicza i koalicyjnym rządem Jarosława Kaczyńskiego) od wyżej wskazanej koncepcji.

Natomiast lata 2005-2007 mogły się jawić początkowo jako triumf trzech głównych warstw społecznych sprzeciwiającej się neoliberalno-chadeckiemu, inteligenckiemu projektowi III RP jako państwa centro-prawicowej pro-demokratycznej klasy średniej: Radykalnie anty-PRL-owskiej części inteligencji, spauperyzowanych warstw ludowych i opcji katolicko-narodowej, w praktyce jednak silnie moderowanych przez  konserwatywno-liberalnych technokratów jak MF Zyta Gilowska. Obóz ten okazał się koniec końców patchworkowy (np. zaplecza ludowego dostarczyła w dużej mierze koalicyjna Samoobrona[4]) i większość głosujących w przedterminowych wyborach roku 2007 zgodziła się ostatecznie z optyką opozycji, wskazującą, że jest awanturniczy, a poza tym – w nie mniejszym chyba stopniu – mocno anachroniczny:

Przegrana PiS na jesieni 2007 r., po okresie koalicji z „Samoobroną”  oraz LPR, która była przegraną w przedkryzysowym roku świetnej koniunktury gospodarczej w całej Europie, dzięki czemu dało się ją tłumaczyć prawie wyłącznie bądź wyłącznie kwestiami wizerunkowymi i ideologicznymi, mogła wywołać wrażenie, że w Polsce utrwaliła się dominacja demokratyczno-liberalnej światopoglądowo warstwy mieszczańskiej.

Partia Donalda Tuska jako mniej elitarystyczno-niszowa w wizerunku niż Unia Wolności miała na pozór wszelkie podstawy, żeby być formacją, która utrwali i umocni dominację demo-liberalnej klasy średniej w jej projekcji z lat 90tych. Partią, która dopóki rośnie gospodarka i dopóki zarazem opozycja tzw. populistyczna prezentuje taki wizerunek jak dotąd, jest skazana na wygraną (coś a la chadecja włoska czy centroprawica japońska po wojnie) a tym co może jej zagrozić, będzie ewentualne odrodzenie oferty centrolewicowej.

Tak można było prognozować w pewnym czasie.

4. Rewanż warstw ludowych czy triumf neo-endecji?

Warto jednak pamiętać, że w 2007 a zwłaszcza 2005 r. PO występowała w sporej mierze właśnie pod drobnomieszczańskimi sztandarami (umiarkowanie konserwatywnego światopoglądowo) populizmu liberalnego. Nie było tam, oczywiście, wizji endeckiej w sensie stricte ideologicznym, natomiast dominowała wizja anty-etatystyczna, a może nawet, pośrednio” anty-inteligencka”, opowiadająca się za „mechaniczną” redukcją służby publicznej itp. Neutralizacja czy odstąpienie od tych postulatów na rzecz polityki relatywnie bliższej zachodnioeuropejskiemu, centroprawicowemu mainstreamowi  to jedna z przyczyn, które skutkowały przegraną:

Nie wyklucza to – bynajmniej! – odmiennej, znanej diagnozy, zgodnie z którą przegrana PO wynikała z braku jej wrażliwości społecznej i stopniowym rozpowszechnianiu się postulatów quasi-lewicowych, egalitarystycznych nawet jeśli głoszonych przez siły jawnie prawicowe, ale mocno komplikuje obraz rzeczy. A kto wie, czy  – właśnie odstąpienie przez PO od haseł drobnomieszczańsko-„wolnościowych” na rzecz bardziej sprzyjającej roli aparatu państwowego oraz technokracji nie było sprawą kluczową.

Możliwe, że w szerszej perspektywie społecznej (i nie mówimy tu, z drugiej strony, koniecznie o perspektywie warstw najbardziej spauperyzowanych) -wbrew odczuciom  „rodowodowych” inteligentów wielkomiejskich, którzy nigdy się nie czuli szczególnie docenieni przez Platformę, uważaną przez nich za partię koniunkturalną i bezrefleksyjną, i akceptowali j tylko jako tak zwane mniejsze zło – to właśnie etykietka zdradzieckiej formacji pełnych hipokryzji, a jednocześnie bezsilnych jajogłowych był tym, co pogrążyło partię poprzednio rządzącą.

W tym sensie porażka partii nazywanej u nas liberalną wynikałaby co prawda z neoliberalizmu w jego lokalnym wydaniu, ale – przynajmniej w pewnym zakresie – na zasadzie dosyć paradoksalnej. PO stała się zakładniczką własnych populistyczno-liberalnych epizodów i straciła poparcie również tych, którym właśnie taka retoryka pasowała.

Wydaje się, że mamy do czynienia z neo-endecką quasi-rewolucją wśród drobnomieszczańskiej części klasy średniej. Skala tej frondy jest zbliżona do poparcia, jakie zebrał P. Kukiz w I turze wyborów prezydenckich, absolutnie kluczowego dla dalszego rozwoju sytuacji w kraju .

Moim zdaniem to nie tylko, skądinąd w pełni zrozumiała, sympatia, jaką wzbudziło w warstwach biedniejszych 500+ , ale właśnie neo-endecy i znacznie mniejsza niż 50 procentowa, ale względnie duża  popularność haseł anty-establishmentowych wśród osób nieźle sytuowanych, zwłaszcza przedsiębiorców, jest również tym, co rozstrzyga o obecnych stosunkach sił, kto wie, czy nie decydująco.[5]

5. Siła większości, siła ideologii

Jak wiadomo, czasem żeby coś funkcjonowało dobrze w praktyce, musi funkcjonować w sferze teorii (ideologii).

Błędem pokutującym wśród części analityków lewicowych jest zbyt proste utożsamianie wyborów politycznych z obiektywnymi interesami ekonomicznymi.  Będzie to diagnoza tym bardziej właśnie niedorzeczna, jeżeli jednocześnie wykreuje się wizję III Rzeczypospolitej nie jako kraju, który przeszedł z drogę od (w schyłkowych latach 80tych) słabego gospodarczo ogniwa nawet bloku wschodniego do – w swojej kategorii, z jej zasadniczymi ograniczeniami- nieźle prosperujących peryferii Europy Zachodniej, ale „kraju dla Kulczyków”, z którego systemu profity wyciągnęło kilka procent najbardziej uprzywilejowanych członków społeczeństwa,  Jeżeliby przyjąć naraz pierwsze i drugie założenie, to pewnie nigdy PO  nie wygrywałaby wyborów i nie przekraczałaby istotnie progu poparcia dawnej UW, podczas gdy w rzeczywistości, w okresie od 2007 do, powiedzmy „afery podsłuchowej” i wyjazdu Tuska, wydawała się zmierzać w stronę hegemonii a la powojenna chadecja włoska czy centroprawica japońska (którą, gdyby nie indolencja jej strategów, zwłaszcza przy okazji wyborów prezydenckich, mogłaby może utrzymać…ale to już  chyba dość jałowa odmiana gdybania).

Jak wiadomo, czasem żeby coś funkcjonowało dobrze w praktyce, musi funkcjonować w sferze teorii (ideologii).

Ciekawy jest tu fenomen Rafała Ziemkiewicza jako „anty-Michnika” in spe, chyba najpopularniejszego ideologa neo-endeckiej drobnej burżuazji.

Dyskurs Ziemkiewicza nie reprezentuje niczyich konkretnych interesów w ujęciu społecznym, a zwłaszcza ekonomicznym, chociaż na siłę można byłoby jakieś wyróżniać (np. interes aspirującej burżuazji typowo lokalnej , wychowanej w partriarchalno-konserwatywnym otoczeniu, w odróżnieniu od białych kołnierzyków pracujących w firmach trans-narodowych, których nie zaspokajałaby swego czasu prawica neoliberalna. Nie jestem nawet i tego pewien. (Największy pożytek, jaki płynąć powinien, moim zdaniem, z badań Macieja Gduli w „Miastku” – to zachęta do bardziej szczegółowych i mniej standardowych analiz, w tym statystyk i sondaży, które zawsze są mniejszym złem niż ich brak, dokumentujących podziały w ramach danej warstwy czy grupy zawodowej). To w zasadzie (wyjściowo) walka ambicjonalna ze środowiskiem „Wyborczej” i inny sposób organizowania ambicji, gniewu, agresji itp.

Tymczasem jednak ta neo-endecja wywarła spory wpływ na klasę średnią, pewnie nie przekraczający 5-10 % wyborców, ważnych jednak jak się zdaje w procesie załamania obozu III RP (np. przy przejściu dawnego elektoratu PO czy Palikota pod skrzydła P. Kukiza).

W tym miejscu trzeba zwrócić uwagę, dla kontrastu, że ewentualny elektorat socjalny czy lewicujący partii prawicowych, w szczególności oczywiście PiS-u, stanowiłby odwrotność „neo-endecji”. Istnienie tej ostatniej, jako odrębnej warstwy społecznej, rozumianej inaczej niż psychologicznie, jest niejasne, chociaż w ślad za wcześniejszymi uwagami zasugerować można pewne tropy. Te kwestie powinny być starannie przez socjologów przebadane.

W każdym razie natomiast, przekaz neo-endecki i jego hejterska etykieta  są bardzo wyraziste, może najbardziej wyraziste ze wszystkich estetyk obecnych dzisiaj w sieci polsko-języcznej. Odnośnie natomiast do lewicy prawicowej (czy prawicy lewicowej): Istnieje tutaj duża baza społeczna i nie dziwne, że transfery socjalne dodatkowo cementują np. poparcie dla PiSu od dawna i tak wysokie wśród warstw najsłabszych. Natomiast nie istnieje żadna odrębna baza ideologiczna, żadna świadomość czy tożsamość lewicowa czy socjaldemokratyczna itp, a wręcz przeciwnie.

Te 2 filary porządku od około 3 lat dominującego: ludowy i mieszczańsko-endecki, postrzegałbym zatem na zasadzie swoistej asymetrii:

Filar neo-endeckiego mieszczaństwa jest słabszy realnie, liczebnie, ale o wiele wyrazistszy ideologicznie od filaru ludowego i w tym sensie sprawuje hegemonię w świecie opinii i emocji politycznych. Tymczasem, właśnie w świecie opinii, dzieje się rzecz  bardzo osobliwa: Tworzy się swoistą „lewicę PiSowską”, ale nie tworzy tego sam,  anty-lewicowy PiS, mimo przemycania pewnych elementów dyskursu anty-globalistycznego czy anty-kolonialnego, ale tworzą ją lewicowi czy lewicujący publicyści. Lewicowi (duchem) wyborcy PiSu to produkt felietonów Rafała Wosia, Grzegorza Sroczyńskiego czy może Jana Śpiewaka, wskazujących na 500+ czy walkę z patologią reprywatyzacyjną jako zrozumiałe, oczywiste wręcz przyczyny sukcesu dobrej zmiany. Tożsamość lewicowa jest tu poniekąd nadawana z zewnątrz. Na dzień dzisiejszy jednak nie widać wciąż perspektyw na skuteczniejsze użycie tej konstrukcji przez lewicę dla jej własnych sukcesów.

Utożsamianie tych wyborców, a przynajmniej ich większości, z lewicowymi mimo wszystko wydaje mirażem. Tu oczywiście mamy do czynienia z problemem jajka i kury. Na przykład  wyniki PiSu są porównywalnie wysokie (rzędu  60-70%) wśród mieszkańców wsi, zwłaszcza  w granicach Polski sprzed 1945, stosunkowo najgorzej wykształconych, regularnie praktykujących, a w tych grupach jest z kolei wiele osób biednych. Więc czy jest to w pierwszej kolejności elektorat socjalny (a do tego, swoją drogą, konserwatywny obyczajowo), czy elektorat obyczajowy, a jeśli klasowy to w pierwszej kolejności w sensie kulturowym, na poziomie pewnego habitus, a nie ekonomicznym (a do tego, swoją drogą, zwykle zdecydowanie niezamożny)?

To pytanie może być przedmiotem sporów zarazem fundamentalnych i chyba, koniec końców, niestety jałowych. Zależy pewnie od perspektywy widzenia, natomiast istnieje, na przykład, na ogół wyraźna korelacja między głosowaniem na prawicę a odsetkiem regularnie praktykujących katolików (dominicantes), która przesądzałaby nieznacznie na rzecz drugiej hipotezy. Dlatego m.in. PiS ma miażdżącą przewagę w Galicji, a niekoniecznie w po-PGR-owskich rejonach ziem przyłączonych po 1945 r. do Polski. Zresztą, to dawniejsze podziały. W wyborach kontraktowych w 1989 listy solidarnościowe uzyskały najbardziej miażdżącą przewagę głosów w Polsce południowo-wschodniej, natomiast na ziemiach tak zwanych „odzyskanych”, a dokładniej, na ich prowincji, relatywnie najmocniej trzymała się PZPR i koalicjanci. Gdyby w preferencjach wyborców PIS była duża doza ukrytej lewicowości, PiS uzyskiwałby  pewnie największą przewagę typu 70% nie na małopolskiej wsi, gdzie zawsze było dość biednie, ale w ostatnich latach raczej się poprawia, m.in. dzięki środkom z UE, tylko w rejonach typowo post-industrialnych, gdzie względny prestiż z czasów Gierka  w 1990 przeznaczono na złom. Tymczasem np. w  ukazywanym, przynajmniej w bardziej wrażliwej społecznie części warszawskich mediów, jako symbol krzywd transformacyjnych Wałbrzychu wygrywają, tak się składa, osławieni „liberałowie”).[6]

Na tym tle trzeba zwrócić uwagę na wzrost popularności alt-rightu spod znaku Kukiza i Korwina wśród relatywnie najlepiej zarabiających. Wśród ludzi z górnej ćwiartki dochodów Kukiza („nieskażony programem hejt” – b. wiceprzewodniczący PiS Ludwik Dorn) i Korwina (nie komentujemy) poparło łącznie 20% wyborców. Założę się, że poza najmłodszymi z nich, swego czasu zagorzałych zwolenników PO, a może nawet Palikota, wpatrzonych kiedyś jak w obrazek w wolnorynkowy przekaz Balcerowicza czy Janusza Lewandowskiego. I to jest istotna nowość w polskiej polityce: Nie to, że biedni i słabi głosują na PiS, bo tak już było od ponad dekady, ale „endecyzacja” drobnej i aspirującej burżuazji.

***

W Polsce w ostatnim okresie hegemonię zaczął osiągać po raz pierwszy szeroki, nie zawsze sformalizowany, front nacjonalistyczny, obejmujący spektrum rozciągające się od przysłowiowych moherowych babć straszących po nocach biednych „europejskich” liberałów, aż po wypasionych, seksistowskich sybarytów, relaksujących się na werandzie nowo wybudowanego podmiejskiego domu lekturą wpisów na stronie „Nie dla islamizacji Europy”.

6. Renesans (post)inteligencji? Kapitał kulturowy a interesy ekonomiczne

Ten zwycięski front, cementowany na razie dobrą koniunkturą gospodarczą, może się natomiast załamać (i są już widoczne pęknięcia) pod wpływem wewnętrznych sprzeczności.

Równocześnie jednak, przynajmniej od lat kilku, zachodzą też pęknięcia w obrębie, ujmijmy to w ten sposób,  warstwy post-inteligenckiej.

Żeby dokładnie rozpoznać istotę tego procesu, warto zadać sobie najpierw pytanie, które może nie jest jednak takie oczywiste: pytanie o przyczyny gremialnego poparcia inteligentów dla polskiego wydania transformacji gospodarczej, nazywanej neoliberalną.

Oczywiście, to, gdzie przebiegają granice „warstwy inteligenckiej” i jakie były wśród niej dokładnie nastroje w roku 1990 może być sprawą dyskusyjną, również i te rzeczy powinny być chyba dokładniej przeanalizowane przez historyków albo socjologów. To jednak, że na przykład z kręgów ludzi kultury czy nauki padały nieliczne głosy krytyczne wobec Balcerowicza, jest znaczące. Ktoś mógłby się zapytać, być może jednak naiwnie, co stało się z owym sławetnym pro-społecznym etosem, że niewielu (Kowalik, Bugaj, w pewnym zakresie jednak Kuroń) proponowało, choćby i na poziomie ogólników, jakąś motywowaną socjaldemokratycznie, czy nawet inspirowaną programami powojennej chadecji, alternatywę?

Pierwsza odpowiedź, jednak oczywista i chyba zdecydowanie najważniejsza, ale być może niewystarczająca, wskazuje na dominację neoliberalnej wizji ekonomii rynkowej w wymiarze globalnym, z którą związane było przekonanie, że skoro dany model jest słuszny i skuteczny, prędzej czy później, po okresie wyrzeczeń, prawie wszyscy będą jego beneficjentami.

Po drugie, trzeba się zmierzyć z zarzutami dotyczącymi własnego interesu „elit inteligenckich”, nawet jeśli ryzykujemy tu wkroczenie na manowce mówienia o „układzie”.

Poniekąd, w pewnej mierze, miało to znaczenie i mogło chodzić o przyczyny nie zawsze uświadomione: Z perspektywy głównych miast uniwersyteckich obraz transformacji wyglądał dosyć dobrze od samego początku. Niejeden profesor socjologii mógł nadal mieszkać w M2 na Stegnach albo Ursynowie, ale nie musiał już (przynajmniej „bezpośrednio”) zmagać się z cenzurą, dał pewnie radę wyjechać na skromne wakacje do Francji czy do Włoch (bez wizy, bez podania o paszport!), a jego dorosłe dzieci zaczynały karierę w międzynarodowych korporacjach.

Ktoś pewnie jeszcze dopowie efektowną tezę o, mniej lub bardziej skrytym, feudalizmie, „warstw inteligenckich” i pogardzie żywionej wobec „motłochu”, która dopiero później wyszła na jaw, po tym jak samozwańcze elity na plecach związkowców solidarnościowych dorwały się do władzy.

Wydaje się, że po pierwsze odczucia takie bywały często bardziej „wysublimowane”, wiążąc się z przeświadczeniem, że względny awans społeczny warstwy, teraz ujmę to szerzej, pracowników umysłowych, ma w sobie wymiar swoistej „akcji afirmacyjnej”. Jest swoistym, rzec można, wyrównaniem krzywd warstwom, które wniosły istotny wkład w utrzymanie w szarym PRL minimum kultury, pozostając, z przyczyn ideologicznych, dyskryminowane. 

Zasłyszałem w dzieciństwie sporo różnych historii o uprzywilejowanych przesadnie bądź niezasłużenie pracownikach różnych gałęzi przemysłu, albo o tym, że byle „badylarz” zarabia więcej od profesora uniwersytetu czy dobrego lekarza i nie jest to normalne. 

Ciekawa byłaby dokładniejsza analiza relacji pomiędzy rzeczywistym położeniem ekonomicznym bezpartyjnej inteligencji z większych miast na tle średniej PRL a położeniem postrzeganym. Jeżeli jednak już zahaczyliśmy o kwestię „badylarzy”, pojawia się tutaj mały problem, związany z równocześnie często wyśmiewanymi przez inteligentów formami drobnego kapitalizmu późno-PRLowskiego i zwłaszcza post-PRLowskiego. Prymitywni nuworysze, którym słoma z butów…, kultura disco polo, narastające bezguście, szczęko-blaszaki, wille-Gargamele.  Tu pojawia się moment, w którym właśnie to poczucie dystynkcji i wyższości estetycznej polskiego inteligenta, teoretycznie mogło spowodować u niego odwrót od sympatii dla wolnego rynku i kapitalizmu a la polonaise. Zatem trzecia, najbardziej efektowna, by nie powiedzieć efekciarska, interpretacja przyczyn ówczesnego poparcia inteligentów dla państwa neo-liberalnego zaczyna być wątpliwa właśnie o tyle, że to przypisywane warstwom najlepiej wykształconym (przynajmniej formalnie) poczucie wyższości, teoretycznie mogłoby właśnie dość szybko wywołać radykalny (nawet jeśli w wyjściowych pobudkach głównie „estetyczny”) sprzeciw wobec ekspansji nowego kapitalizmu lat 90tych.

W tym miejscu jednak trzeba wspomnieć o czwartej przyczynie romansu części inteligentów z radykalniejszymi wersjami ideologii wolnorynkowej i ona właśnie mogła być przesądzająca. Chodziłoby – po raz kolejny w historii – o swoisty prometeizm, o świadomość bycia w awangardzie historii, co może nasuwać analogie (traktujmy oczywiście je ostrożnie) z  dawniejszymi sympatiami intelektualistów dla skrajnej lewicy:

Istotne byłoby w tym miejscu to, że właśnie jednoznaczne sympatie pro-transformacyjne mogły się utrzymywać wśród inteligentów niezwiązanych bezpośrednio z większym biznesem, paradoksalnie dopóki polski kapitalizm był w powijakach i przedstawiał obraz dość siermiężny. W takiej sytuacji, osoba o wysokim kapitale kulturowym albo symbolicznym, zachowuje przewagę nad kimś, kto co prawda szybciej może zwiększać kapitał ekonomiczny, ale nie rozumie tak dokładnie celu gry, którym jest budowa Nowej Europejskiej Polski.

Znana jest chyba dobrze kronika rozejścia lewicującej inteligencji środkowoeuropejskiej z komunizmem.  Przedstawiają to tak: Najpierw ustaje działanie murti-Binga. Okazuje się, że wizje lepszego świata i braterstwa, wobec których przykrą koniecznością może być brutalność „okresu przejściowego”, były mirażami, a egzekucje i tortury były po prostu egzekucjami i torturami. Potem okazuje się, że liberalizacja systemu może być tylko względna. Nie to, żeby w ogóle była nieistotna, skoro egzekucje zastępuje się kilkuletnimi odsiadkami i to raczej w przypadkach oporu zupełnie jawnego, a z arsenału tortur zostaje bicie pałką  – i to najczęściej nie opozycyjnego intelektualisty w średnim wieku. Jednak dalej posunięty respekt dla wolności słowa i praw obywatelskich kończy się stłumieniem przez aparat wewnętrzny albo „bratnią pomocą”. Pomimo zaprzestania (w Polsce) kolektywizacji rolnictwa, ostatecznego odejścia od haseł stachanowskich i pewnych prób przestawienia części produkcji przemysłu ciężkiego na potrzeby konsumpcyjne mieszkańców, okazuje się, że to nadal nie działa. Postęp może istnieje – na tle kryzysowych lat międzywojnia, a zwłaszcza zniszczeń wojennych – ale Zachód, który mieliśmy nadganiać, a może i przeganiać, raczej nam ucieka.  W Polsce doszła do tego antysemicka i antyinteligencka kampania roku 1968.

Reasumując, mechanizm  odrzucenia wywodziłby się, z jednej strony, z pewnej liberalizacji reżimu, w którym ceną za krytykę władzy już nie będzie życie, a może ona być nawet, w pewnych (ruchomych) granicach dopuszczalna, a z drugiej strony, z wielkiego rozczarowania praktycznymi efektami tej liberalizacji, z poczucia, że jej zakres jest zbyt wątły, chyba nawet dla kogoś, kto patrząc pragmatycznie, uwzględniając realia geopolityczne, był gotów się pogodzić z  ograniczeniami. Wtedy dochodzi się do wniosku, że nie może być mowy o błędach i wypaczeniach, o słusznej doktrynie i błędach w realizacji – sam system w swoim jądrze, z istoty, jest wadliwy i nieludzki. W każdym razie, w tej interpretacji przyczyny przejścia lewicowej czy lewicującej części intelektualistów na pozycje opozycji antykomunistycznej , byłyby wynikiem stwierdzonej porażki samego reżimu.

Nie zaprzeczając zupełnie tej interpretacji, która wydaje się dosyć oczywista, zaproponujmy jednocześnie hipotezę może nie przeciwną, ale opartą na spojrzeniu z całkiem innej perspektywy: Jeżeli spojrzeć na sytuację w, dajmy na to, roku 1964, kiedy nikt jeszcze chyba nie przewidywał hańby nagonki marcowej, można również powiedzieć, że świadectwa jednoznacznego rozczarowania intelektualistów, powojenną władzą, coraz bardziej idącego w stronę krytyki systemowej, pojawiły się, paradoksalnie, w okresie, w którym ustrój się skonsolidował w postaci wciąż względnie mało represyjnej i przynosił, mimo wszystko, jakieś wymierne osiągnięcia. Jakby na to nie patrzeć, setki tysięcy ludzi przeniosły się z chałup ze sławojką na zewnątrz, do – choćby ciasnych i wybrakowanych – M2 z własną łazienką, ogrzewaniem i prądem. Mimo dekapitacji mieszczaństwa i, ogólnie sfer bardziej wykształconych w okresie okupacji hitlerowskiej, wskaźniki absolwentów studiów wyższych, czy świeżo upieczonych doktorów biły historyczne rekordy. 

Jeżeli wyobrazimy sobie teraz głos względnie światłego umysłu, który jednak wciąż trzymał stronę partii, upominającego dysydentów, że mimo wszystkich wypaczeń i represji ze strony aparatu, ich pryncypialna postawa jest nieodpowiedzialna, bowiem Polska nie tylko pod względem gospodarczo-społecznym, ale również, skądinąd, rozwoju kultury, jest mimo wszystko w najlepszej kondycji od niepamiętnych czasów, a zbyt frontalny opór może tylko umocnić jawnych „sowieckich pachołków” albo „partyzantów od Moczara”, znajdziemy się w klimacie intelektualnym nieco przypominającym ten sprzed kilku lat. Z tym, że – oczywiście- podkreślmy to wyraźnie, wszelkie bezpośrednie analogie pomiędzy systemem PRL i III Rzeczypospolitej, a co za tym idzie, postawą intelektualistów wobec nich, są nietrafne.

Być może istnieje natomiast nieco szersza reguła, zgodnie z którą każdy nowy porządek (i w tym sensie, zarówno np. socjalistyczny autorytaryzm, jak i liberalny, wolnorynkowy kapitalizm, co nie znaczy, że porządki te utożsamiamy) staje się inspirujący intelektualnie, dopóki jego retoryka i praktyka nie zejdą na poziom powszechnej rutyny, nieciekawej prozy. Jeśli tak, to rozczarowanie „małą stabilizacją” może przyjść nie tylko w momencie, w którym jest ona oczywistą porażką w wymiarze ekonomicznym i zniewoleniem w wymiarze polityczno-ideologicznym (np. utrzymanie, a nawet „odradzanie” się cenzury, jak w owym roku 1964 itp.), ale nawet wtedy, kiedy mówić można jednak, w ostatecznej rachubie, mimo powodów do oburzenia i momentów goryczy, o sukcesie.

Być może istnieje nieco szersza reguła, zgodnie z którą każdy nowy porządek (i w tym sensie, zarówno np. socjalistyczny autorytaryzm, jak i liberalny, wolnorynkowy kapitalizm, co nie znaczy, że porządki te utożsamiamy) staje się inspirujący intelektualnie, dopóki jego retoryka i praktyka nie zejdą na poziom powszechnej rutyny, nieciekawej prozy.

Na tej zasadzie, entuzjastyczny stosunek części warstw inteligenckich do neoliberalnej transformacji najłatwiej mógł się utrzymywać, paradoksalnie, w jej dziewiczym i najbardziej prymitywnym okresie. Właśnie niedostatki kapitalizmu pozwalały komuś, kogo atutem był głównie kapitał kulturowy albo symboliczny, i niekoniecznie należał do największych ekonomicznych beneficjentów transformacji, pozostawać na poziomie wolnorynkowej retoryki.

Oczywiście, nie ma co tutaj silić się za wszelką cenę na takie „mniej oczywiste” hipotezy. Przyczyną owego sławetnego „Byliśmy głupi”, podnoszonego teraz przez część transformacyjnych liberałów jest jednak w pierwszej kolejności kryzys finansowy roku 2008 i pewne zmiany w sferze ideologicznej:

Dzisiaj mówienie o tym, że wolny rynek jednak wszystkiego nie załatwi, że wskaźnik wzrostu Produktu Krajowego Brutto jest (podobno) ułudą czy manipulacją, a prędzej należałoby brać pod uwagę współczynnik rozwarstwienia dochodów (GINI) stało się wręcz modą, co, biorąc pod uwagę dość imitacyjną postawę polskiego inteligenta, nie mogło nie zostać przez część z nich, choćby na zasadzie raczej automatycznej, zastosowane do warunków polskich.  Interesujące jednak, że – podobnie jak w okresie transformacji balcerowiczowskiej – w sukurs trendom ideologicznym, dominującym albo przynajmniej silnym, w wymiarze globalnym, przychodzą lokalne uwarunkowania.

Wcześniejsza definicja warstwy inteligenckiej, zaproponowana na początku tekstu: Historycznie (i z grubsza) rzecz biorąc, chodzi, jak wiadomo, o ludzi wykształconych, osiadłych na ogół w miastach akademickich, wykonujących raczej wolny zawód albo pracujących w sektorze publicznym, zazwyczaj wywodzących się w którymś pokoleniu z ponadprzeciętnie sytuowanych warstw społecznych, była bardzo ogólna i potoczna, natomiast, nie chcąc zaczynać od sporu terminologicznego, mieliśmy nadzieję, że jakoś pobieżnie oddaje obraz stanu rzeczy, powiedzmy do roku 1990 włącznie.

Czym jednak byłaby taka warstwa w roku 2010 czy 2015, kiedy posiadanie wyższego wykształcenia i (choć z tym czasem gorzej) praca w zawodzie z nim związanym są, przynajmniej w większych miastach, czymś raczej powszechnym? Tak samo styl życia (towary konsumpcyjne, gadżety, ubiór, spędzanie czasu wolnego) klasy średniej zza drugiej strony dawnej Żelaznej Kurtyny jest szeroko dostępny, nawet jeśli wciąż w mocno oszczędnościowej, wybrakowanej i chaotycznej wersji, natomiast jednocześnie nic nie wskazuje na szczególny wzrost kapitału kulturowego społeczeństwa w jego postaciach uważanych za najbardziej elitarne? Dla inteligencji etosowej są to warunki fatalne.

 Jeżeli powiedzielibyśmy (poprzestając na podobnych przykładach), że  inteligentem dzisiaj jest adiunkt na wydziale socjologii, zaangażowany dodatkowo w działalność społeczną popadlibyśmy w banalne, skrajnie zawężające stereotypy. Jeżeli jednak zaliczylibyśmy do inteligentów, powiedzmy, starszą specjalistkę w urzędzie czy informatyka z korporacji, w miarę interesujących się polityką, czy w ogóle sprawami publicznymi, kupujących raz na kilka razy w roku polecane przez recenzentów, najgłośniejsze tytuły „ambitniejszej” prozy,  dajmy na to Tokarczuk, Twardocha, Murakamiego czy Houellebequa, kategoria ta stanie się bezsensownie pojemna,  trudna do odróżnienia od „nowego mieszczaństwa” albo klasy średniej.

I tak właśnie wydawało się, że inteligencja jako warstwa społeczna, jest już zjawiskiem anachronicznym, przestarzałym, pojęciem zombie, niestety albo -stety komicznie nie pasującym do dzisiejszych czasów, że można mówić tylko o klasie średniej i, ewentualnie, pojedynczych „intelektualistach” i „intelektualistkach”, w sensie bardziej „technicznym” – ludziach zawodowo parających się naukami humanistycznymi albo społecznymi, czy też komentującymi w bardziej eseistycznej formule bieżącą sytuację polityczną.

Inteligencja była co najwyżej ważna  w ramach pewnego sentymentu i jako mit założycielski III Rzeczypospolitej, odchodząc pomału do historii, wraz z pogrzebami Giedroycia, Mazowieckiego czy Bartoszewskiego.

 Liberałowie nie byli nią bezpośrednio zainteresowani, ale potrzebowali poczucia (zwłaszcza kiedy wypadało zorganizować w kampanii wyborczej komitet honorowy itp.), że ci wybitni i znani, w większości mocno już wiekowi, którzy wydają się pasować idealnie do tzw. polskiego etosu inteligenckiego, trzymają raczej ich stronę. Część konserwatystów deklarowała konieczność odroczenia inteligencji z prawdziwego zdarzenia, z czym dosyć komicznie rozmijał się stosunek, jaki wobec nich deklarowała większość tych, do których jeszcze by pasowało to pojęcie.

Wyobraźmy sobie jednak kogoś, kto zarabia, powiedzmy w Warszawie,  3-4 tysiące złotych  na rękę. Pieniądze wciąż dość poważne w Szydłowcu czy Włodawie, ale  niespecjalne w stolicy. W dodatku zatrudnionego na niepewnych warunkach freelancera albo na uczelni rządzonej przez system „punktowo-grantowy”.  Natomiast swój kapitał kulturowy ceni wysoko ta osoba. Zna z autopsji warunki panujące na Zachodzie i poraża ją kontrast  sposobu działania instytucji publicznych, myślenia wspólnotowego czy zaufania społecznego pomiędzy dajmy na to Kopenhagą, Berlinem, może Barceloną a polską rzeczywistością neo-liberalną.

Taki ktoś, w warunkach krajowych wciąż względnie uprzywilejowany, w dużym mieście zaczyna stawać się mniejszością na tle więcej zarabiających liberalnych lemingów, na dobre i na złe akceptujących reguły kariery systemu korporacyjnego, których, z drugiej strony, nie można tak łatwo zdyskredytować  za pomocą ironii okazywanej w latach 90tych biznesmenom w czerwonych marynarkach i białych mokasynach.

W tym momencie, inteligencja, zdawałoby się już martwa, ma szanse powrócić jako odrębna warstwa i to – po raz pierwszy w historii III RP  – z ostrzem krytyki  wymierzonym w pierwszej kolejności nie w „komunę”, ani nawet nie w nacjonalizm, ale w liberalizm centroprawicowy.

Tak oto inteligencja, zdawałoby się już martwa, ma szanse powrócić jako odrębna warstwa i to – po raz pierwszy w historii III RP  – z ostrzem krytyki wymierzonym w pierwszej kolejności nie w „komunę”, ani nawet nie w nacjonalizm, ale w liberalizm centroprawicowy.

 Tu, oczywiście, przydałyby się dokładniejsze badania:  Spekuluje się, że wyborcy Razem z 2015 to ludzie o ponadprzeciętnych dochodach w skali kraju, ale niewysokich i przede wszystkim niestabilnych na tle warstwy miejskich profesjonalistów, o przewadze kapitału kulturowego nad ekonomicznym. To bardzo prawdopodobne, ale tego na pewno nie wiemy, podobnie jak nie wiemy, czym – w wymiarze ekonomicznym oraz kulturowym – różni się te 25% przedsiębiorców i członków kadry kierowniczej, którzy w 1 turze wyborów 2015 r. głosowali na Kukiza, od tych, którzy wciąż zdecydowanie popierali Komorowskiego.

 Część liberałów robi wielkie oczy, w odpowiedzi słysząc czasem -co nie wszystkich w dzisiejszej sytuacji może przekonywać – że  sprzeciw tej nowej inteligencji wobec prawicowego populizmu, a zwłaszcza nacjonalizmu, jest  przecież zbyt oczywisty, żeby go artykułować  dodatkowo, powtarzając  po raz n-ty mantry rodem z wieców KOD….a w dodatku 500 plus, dodadzą, co by nie mówić, pomogło wielu ludziom.

7. Wojna inteligencko-inteligencka?

W popularnej diagnozie podziału dzisiejszego społeczeństwa na dwa obozy, by nie rzec „dwie Polski”, słabością jest nie tylko to niedocenianie połowy niegłosującej, a wśród generalnie głosujących sporej liczby często, z wyborów na wybory, zmieniających poglądy, ale także nie uwzględnianie w obiegowych analizach sprzeczności interesów i poglądów pomiędzy różnego typu stronnikami danego obozu.

 To ostatnie, z drugiej strony, skoro przecież wciąż mówimy o obozach, wskazuje, że podział na Polskę trzymającą stronę „Dobrej Zmiany” i Polskę „Obrońców Demokracji” nie jest zupełnie nieprawdziwy, ani nie jest nieistotny.  Przynajmniej naszym zdaniem.  Natomiast obóz od 3 lat dominujący ma charakter, w gruncie rzeczy, mocno eklektyczny. Żeby możliwe było jego zastąpienie nową opcją, rozprzężeniu w jego ramach, prędzej czy później nieuniknionemu, musiałaby towarzyszyć względna konsolidacja przeciwników. Jednak część, powiedzmy generalnie pro-europejskiej czy pro-demokratycznej (post)inteligencji nie czuje się już przekonana do sojuszu, i to chyba nawet taktycznego, z przedstawicielami porządku wcześniej dominującego, nawet z tymi, którzy deklarują wrażliwość bardziej laicką, a nawet epizodycznie nieco lewicującą na tle dotychczasowego establishmentu. Nie jest też szczególnie podniecona wizją zmiany władzy dla samej zasady.

Niemożliwością, a w każdym razie bezsensem, przynajmniej w obecnej sytuacji, byłoby oczekiwanie ściśle politycznego zjednoczenia przeciwników narodowej prawicy: Znaczyłoby to, że w jednym zwartym szeregu musieliby stanąć Adrian Zandberg i Leszek Balcerowicz, sympatyczki akcji „Ratujmy Kobiety” i obrońca życia nienarodzonego Andrzej Zoll. Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę, że obóz, który od trzech lat dominuje w przestrzeni publicznej, obóz zadeklarowanych wrogów porządku III RP, skupia w sobie paleo-kapitalistycznych libertarian i zwolenników prawicowo-chrześcijańskiej odmiany welfare state, którzy ponoć czytają Pikettyego, jawnych i pół-jawnych eurosceptyków oraz tych, którzy mimo wszystko nie wyobrażają sobie Polski bez UE, ktoś mógłby przynajmniej oczekiwać, że jego przeciwnicy przestaną definiować samych siebie na wzajem jako głównych wrogów. Jak się mają sprawy po przeciwnej stronie? Kaczyński, Kukiz i Korwin stworzą jedną koalicję co najwyżej z ogromną niechęcią, w stanie tzw. wyższej konieczności, jeżeli PiSowi zabrakłoby paru mandatów do sejmowej większości, a pozostali weszliby do Sejmu i byliby w stanie coś zaoferować. Jednak wciąż ich jednoczy niechęć do III Rzeczypospolitej, wola zwalczania ich „elit”, wrogość do tak zwanej politycznej poprawności oraz „establishmentu” europejskiego i ta (względna) jedność sił popieranych łącznie przez trochę ponad 50% ankietowanych przez sondaże wyborcze sprawia, że możemy mówić (jeszcze?) o obozie dominującym ideologicznie w kraju. 

Mówiąc hasłowo: Ci panowie mogą się nie lubić i mogą mieć ze sobą dużo mniej wspólnego niż wydawałoby się z perspektywy demokratyczno-lewicowej, zwracającej uwagę na wspólne mianowniki w takich sprawach jak przyjęcie uchodźców, czy ochrona mniejszości, ale ich stosunek do Gazety Wyborczej albo TVN jest mniej więcej ten sam.

Po drugiej stronie mamy natomiast do czynienia z fenomenem inteligencji lewicowej, która przede wszystkim definiuje się w opozycji do liberalnej klasy średniej. Już w tym miejscu można zauważyć, że o ile w przypadku lewicy radykalnej mogłoby to być co do zasady zrozumiałe, mamy tutaj do czynienia prędzej z hasłami renesansu socjaldemokracji, ewentualnie inspiracją ruchami protestu w rodzaju Syrizy czy Podemos, które trudno uznać za jakikolwiek ekstremizm programowy, zwłaszcza na tle doświadczeń XX wiecznych.

O ile pewne inspiracje ruchami „oburzonych”  mogą tłumaczyć, dlaczego część lewicowych publicystów oraz aktywistów celuje w większym stopniu w neoliberalną burżuazję niż w drobnomieszczaństwo nacjonalistyczne, to jednak ostatecznym wytłumaczeniem może być kwestia relacji warstw socjo-ekonomicznych.

Jest prawdopodobne, chociaż wymaga dalszej weryfikacji, że mamy do czynienia z protestem pewnego odłamu klasy średniej przeciwko jej warstwom dominującym materialnie bądź ideologicznie. Ten zbuntowany odłam wchodzi na nowo w buty dość klasycznego, krytycznego, moralizatorskiego i prometejskiego języka opozycyjnej inteligencji, w pewnym sensie go rekonstruując. Być może to właśnie ten język sprawia, że krytyka praktyk gospodarczych po 1989 r. bywa radykalna i nieprzejednana, mimo tego że kontr-propozycje, mniej lub bardziej konkretne, nie wyglądają bynajmniej na jakąś całkowitą, radykalnie lewicową kontestację.

Nie ma tutaj już miejsca na dokładniejszą analizę (czy krytykę) tej postawy, chociaż trzeba jednak zauważyć, że najbardziej paradoksalne w niej  jest niedostrzeganie tego, że występując krytycznie przeciwko inteligencji przełomu PRL i III Rzeczypospolitej, zarzucając jej fałszywy elitaryzm i pogardę dla krzywdy człowieka prostego, wchodzi sama często w koleiny krytykowanej retoryki. Przebłyskuje tu często paternalizm i podejście translatorskie, mające  za zadanie wytłumaczyć innym,  z pozycji eksperckiej, jak wygląda polityka społeczna w kraju naprawdę cywilizowanym (z tą różnicą, że mechaniczne inspiracje USA Reagana są raczej zastępowane retro-nostalgicznym odwołaniem do powojennej Skandynawii, a Friedman ustępuje Pikettyemu czy Naomi Klein) oraz orientalizm w opisie własnego społeczeństwa, z tym że odnosi się on tutaj – co jest oryginalne, lecz tylko w pewnym stopniu – nie do warstw ludowych ale do klasy średniej, do wujków i ciotek liberalnych.

Być może autorzy tych tekstów sądzą, że atakują tylko wąskie, reliktowe elity, ale przecież o ile Plaftormy Obywatelskiej nie kocha chyba nikt poza jej aktywistami (a i to jest niepewne) to jednak bez mała 30-40% wyborców wciąż ma niezłe, teraz wręcz już nostalgiczne, wspomnienia z jej 8 latki i to mimo wyjątkowo niesprzyjających dla PO uwarunkowań takich jak kryzys przywództwa po wyjeździe Tuska, czy powrót dobrej koniunktury gospodarczej w UE akurat tuż po wyborach 2015.

Niechęć do neo-liberalnej burżuazji ma mieć, oczywiście, za podbudowę wolę dotarcia do warstw najsłabszych i odzyskanie ich, przynajmniej w sporej części, z rąk narodowej prawicy. W tym miejscu jednak zgodzić się trzeba z twierdzeniem – wtrącając je niestety, z braku miejsca, mimochodem, chociaż  mogłoby wymagać odrębnej refleksji – że lewicowa inteligencja, z uwagi, owszem, także na oczywistą kwestię wciąż limitowanego dostępu do obiegu informacji, ale i ze względu na pewne „kody kulturowe”,  nie jest wyjściowo tą warstwą klasy średniej, ani tą z grup zaangażowanych politycznie proponujących bardziej inkluzywną politykę społeczną, która najłatwiej trafi do przekonania warstw najsłabszych ekonomicznie. Wydaje się, że ten stan rzeczy – mniej lub bardziej „nieświadomie” – znany jest nowym aktywistom lewicowym i jak dotąd główna, a przynajmniej jedyna częściowo skuteczna, walka jaką toczą, dotyczy dominacji wśród nie-prawicowych środowisk opiniotwórczych.

Wchodzi w grę tu oczywiście bardzo prosty, a jednocześnie najpoważniejszy problem – problem liczby. Diagnozowana (i wydaje się to trop dosyć oczywisty, chociaż trzeba byłoby pogłębić badania) jako bazowy elektorat nowo-lewicowy warstwa zagrożonej „prekaryzacją” miejskiej klasy średniej o przewadze (przynajmniej postrzeganej) kapitału kulturowego nad ekonomicznym, w skali kraju – a zwłaszcza właśnie z perspektywy klas ludowych – wydaje się być czymś raczej marginalnym, czysto ilościowo nawet być może dzisiaj słabszym od nieźle urządzonej nie-lewicowej klasy średniej. Stąd akurat pomysły, żeby rozszerzać tę bazę na dalsze segmenty klasy średniej, np. słabiej opłacanych pracowników sektora publicznego są bardzo sensowne, chociaż nie wystarczą do zwycięstwa.

Zwycięstwo jednak, z drugiej strony, jak zobaczyliśmy, nawet w demokracji, nie musi być czysto ilościowe. Można nie wygrać wyborów, ba, nie mieć nawet takiej szansy, i mimo wszystko osiągnąć spory sukces, skutecznie ukształtować mapę sytuacji.

Zwycięstwo polityczne, nawet w demokracji, nie musi być czysto ilościowe. Można nie wygrać wyborów, ba, nie mieć nawet takiej szansy, i mimo wszystko osiągnąć spory sukces, skutecznie ukształtować mapę sytuacji.

Dotyczy to przede wszystkim chadeckich liberałów z lat 90tych, odwołujących się najpierw do warstw inteligenckich, ale i buszujących wśród młodszych roczników korwinistów, czy ostatnio neo-endecji, popularnej, jak się zdaje, zwłaszcza wśród aspirujących finansowo, konserwatywnych segmentów drobnej klasy średniej. Zadeklarowana lewica niezależna takiej szansy nie miała, przynajmniej od czasów upadku SLD.

Tekst ten w żadnym wypadku nie neguje tego, że od początku lat 90tych istniały aktywne środowiska kwestionujące model transformacji gospodarczej, sprzeciwiające się klerykalizacji życia publicznego, nacjonalizmowi, walczące o prawa kobiet i mniejszości. Problem polega na tym, że do niedawna nie miały żadnej siły sprawczej w skali społeczeństwa. Wydaje się na przykład, że ta część elektoratu liberalnego, która w poprzednich latach dochodziła do haseł progresywnych, przynajmniej w kwestiach tak zwanych światopoglądowych, będąc niezadowolona z hamletyzowania Platformy na tym polu (wciąż popieranej jako „mniejsze zło”), nie była w żadnej mierze inspirowana przez lewicę. Prędzej działała tutaj swoista optyka imitacyjna, inspiracja tym, jak pewne sprawy (aborcja, związki partnerskie, tolerancja dla „miękkich” narkotyków itp.) mają się „na Zachodzie”.

8. Czy lewicy teraz  uda się ta sztuka?

Jej walka, do pewnego stopnia, przynosi efekty. O ile symetryczne porównywanie programu Partii Razem do Korwina, jako czegoś analogicznego po stronie lewicowej, zostawiamy wiernym czytelnikom felietonów Tomasza Lisa czy Janusza Majcherka, to jeżeli chodzi o specyficzny status w przestrzeni publicznej można, na dziś dzień, dostrzec analogie, uznając ten stan rzeczy zresztą za względny sukces Razem i zbliżonych do niej środowisk opiniotwórczych:

 O ile korwiniści, jeśli popatrzeć na wyniki wyborcze, byli  nieodmiennie ugrupowaniem marginalnym (największym sukcesem było przekroczenie progu w wyborach europarlamentarnych 2014), to jednak ich turbo-leseferyzm i fanatyczna anty-lewicowość w kwestiach gospodarczych zatoczyły znacznie szersze kręgi, wpływając – jak zauważyliśmy – w jakimś stopniu na postawę PO w okolicach wyborów roku 2005, a nawet – wbrew pozorom – nie były to poglądy zupełnie nieznane w uchodzącym za bardziej solidarystyczny obozie PiS. Tymczasem, jeżeli przejrzymy dziś „Wyborczą”, okaże się, że od czasów, kiedy ton w dziale ekonomicznym nadawał entuzjasta reform Balcerowicza w ich konsekwentnej postaci, red. Gadomski, zaszła zmiana prawie-radykalna. Znaczna część felietonów prezentuje poglądy, jakie 10 lat temu moglibyśmy znaleźć co najwyżej w „Krytyce Politycznej” czy „Przeglądzie”. Partia Razem straciła chyba wiarę nawet w szanse w stolicy (w której w wyborach do parlamentu zrobiła niezły wynik), skoro w walce o prezydenturę poparła kandydata niezależnego, przez lata bliskiego personalnie prawicy, przez moment nawet przymierzającego się do negocjacji z P. Kukizem. Jednak 2 główni kandydaci: Trzaskowski i Jaki, momentami zaczęli mówić podobnym do niej językiem.

Mimo wszystko jednak ten sukces jest mocno ograniczony. Może byśmy o szczebel wyżej (co byłoby jednocześnie różnicą jakości) podnieśli poprzeczkę ambicji? Powiedzieliśmy na wstępie, że mimo wszystko – byleby nie widzieć skali tej dominacji, a zwłaszcza jej podłoża – w kategoriach paranoiczno-układowych – najsilniejsze ideologicznie w latach 90 było środowisko UD i UW, mimo że nigdy nie przekroczyło 20% poparcia wyborczego. Pytanie, czy lewica,  dysponując nadwyżką kapitału kulturowo-ideologicznego, jest w stanie osiągnąć coś podobnego?

Być może jednak to byłoby łatwiejsze w sytuacji utrzymującej się przez kolejną kadencję dominacji centroprawicy chadecko-liberalnej, ewentualnie gdyby PiS prowadziło dużo bardziej centrową, pro-unijną i pro-konstytucyjną politykę, czyniąc wtedy niejako zbędnym obóz Grzegorza Schetyny.

Problem polega bowiem na tym, że temu renesansowi inteligenckiemu o zabarwieniu lewicowym, towarzyszy alternatywny renesans inteligenckiej, pryncypialnej kontestacji, wymierzonej w projekt IV RP, broniącej dotychczasowego dorobku konstytucyjnego.  Kwintesencją tego z kolei renesansu pozycji inteligenta zaangażowanego był KOD, ale nie znaczy to, że po jego upadku prąd ten stał się zupełnie nieistotny.

Uściślając wcześniejszą diagnozę, być może mamy do czynienia nie tyle z wojną symboliczną neo-inteligencji lewicowej z prawicowo-liberalnym nowym polskim mieszczaństwem, ile z wojną dwóch obozów neo-inteligenckich. Język opozycyjnej inteligencji wschodnioeuropejskiej reaktywował się i od razu podzielił.

Łatwym atakiem dla lewicy są osławione wypowiedzi o hołocie, która za nasze, podatników, pieniądze (500 +) zrzekła się wolności i zaśmieca plaże. Jednak dosyć pochopne byłoby utożsamianie oczywistej większości obrońców III RP z tego typu żenadą. Czymś natomiast innym, o wiele powszechniejszym, jest moralizatorskie wzmożenie, w którym inteligencja KODowska stosuje swego rodzaju liberalno-laicką parafrazę mitu „przedmurza Europy”, pozycjonując się w roli elitarnych strażników wartości zachodnich nad Wisłą.

Między inteligencją nowo-lewicową a inteligencją KODowską występuje znacząca asymetria priorytetów. Nie chodzi bowiem koniecznie o niezgodę najbardziej fundamentalną (chociaż często jest to tak postrzegane, a to rzecz niedobra), ale prędzej o demonstracyjne odsuwanie na plan dalszy, tego, co dla „rywali” jest zasadniczym polem walki. Na przykład lewicowcy, deklarując, że oczywiście potępiają manewry dobrej zmiany wokół sądownictwa, klasyfikują problem jako kwestie formalne, w domyśle znacznie mniej istotne niż na wysokość płacy minimalnej czy stawki opodatkowania najbogatszych. Liberałowie byliby za to skłonni zakwalifikować zarzuty dotyczące funkcjonowania państwa przed rokiem 2015  do kategorii kwestii szczegółowych; są w stanie, przynajmniej niektórzy, przyznać,  że w normalniejszych czasach – owszem – byłoby miejsce na krytykę tego czy tamtego, lecz teraz toczy się spór pryncypialny o wartości cywilizacyjne i poruszanie tego typu tematów może być szkodliwe.

Renesansowi inteligenckiemu o zabarwieniu lewicowym, towarzyszy alternatywny renesans inteligenckiej, pryncypialnej kontestacji, wymierzonej w projekt IV RP, broniącej dotychczasowego dorobku konstytucyjnego. 

Być może mamy zatem do czynienia nie tyle z wojną symboliczną neo-inteligencji lewicowej z prawicowo-liberalnym nowym polskim mieszczaństwem, ile z wojną dwóch obozów neo-inteligenckich. Język opozycyjnej inteligencji wschodnioeuropejskiej reaktywował się i od razu podzielił.

Pierwszą istotną politycznie areną tej nowej walki na łonie uważających się za progresywne odłamów klasy średniej będą wybory prezydenta Warszawy. Historycznie patrząc, trudno utożsamiać Jana Śpiewaka z klarownym światopoglądem lewicowym, natomiast jego wyróżnikiem jest  pewna właśnie typowo inteligencka (w tej części Europy) postawa marząca o sanacji stosunków władzy, ucywilizowaniu  zaścianka i ukróceniu bezprawia rządzących (przełożona, co bardzo wymowne i charakterystyczne, na „nowoczesny” język facebookowych memów, infografik itd.) nie wypowiadająca się natomiast zrazu jednoznacznie po stronie lewicy czy prawicy. Dlatego poparcie akurat jego kandydatury przez niezależną lewicę, nawet jeśli podyktowane swego czasu kalkulacjami sondażowymi, jest znamienną ilustracją tego, o czym pisaliśmy.

Trudno wciąż przewidzieć dokładny wynik tej rozgrywki, natomiast może się okazać istotna dla stosunków sił w dalszej perspektywie, w skali ogólnopolskiej. Wygląda na to, że prawdziwym, realistycznym celem lewicy byłoby jednak zwycięstwo kandydata PO, ale możliwie niewielkie, wymuszone i uzależnienie „neo-liberałów” od poparcia bardzo silnej, trzeciej opcji lewicowej, stawiającej twarde wymagania odnośnie do korekty dotychczasowej polityki i rozliczenia z patologiami reprywatyzacyjnymi. Taki obrót spraw nie jest niemożliwy, ale trudno go uznać nie tylko za zagwarantowany, ale chyba nawet najbardziej prawdopodobny. Nie wdajemy się tutaj ani przez chwile w dywagacje, kto jest czyim cynglem, bądź ukrytą opcją, jednak w opisanych warunkach, sytuacja, w której stosunkowo dobry wynik kandydata „trzeciej opcji”, używającego retoryki w praktyce w większości wymierzonej bezwzględnie w „liberałów” będzie języczkiem u wagi, przesądzającym o zwycięstwie „dobrej zmiany” jest w praktyce możliwa, chociaż jednak mimo dosyć mało realna.  Jest też przecież możliwe (chyba nawet najprawdopodobniejsze), że takie postawienie sprawy przez nową lewicę będzie jej porażką czy falstartem i przyniesie wynik o wiele słabszy od tego, jaki prawdopodobnie dałoby się osiągnąć, zwłaszcza w sporym mieście, nie tyle współpracując politycznie z obozem liberalnym, ile przyjmując postawę uwzględniającą uczucia tej części klasy średniej, która, będąc otwarta na propozycje progresywne, uważa w obecnej sytuacji obronę zasadniczego dorobku  III RP za konieczną.

 

 

[1] Na przykład Cezary Michalski, dziś przecież jeden z najbardziej radykalnych krytyków dobrej zmiany, wiele razy skarżył się, że środowisko „Gazety Wyborczej” traktowało kontestację „brulionową” z jego pokolenia jako (przynajmniej potencjalnych) antysemitów czy faszystów, mimo że „w 80%” miał te same poglądy. Konflikt między „pokoleniem 1968 r.”, a „pokoleniem stanu wojennego” wymaga bez wątpienia osobnej analizy. W skrócie – nie jest bynajmniej tak, że ówczesnym pretensjom Michalskiego możemy przyznać pełną rację i może również być w sporej mierze tak, że to Michalski za młodu „nie docenił” skrajnych konsekwencji „antykomunizmu”, czy „konserwatyzmu” propagowanego przez jego (dawnych) kolegów, podczas publicyści zbliżeni do Unii Wolności od razu wyczuli, co się święci.  Słuszność pretensji danej strony (która wymagałaby osobnej oceny) nie jest jednak w tym miejscu istotna wobec faktu, że centroprawica lat 90tych, w tym konserwatywno-liberalna, a nie otwarcie nacjonalistyczna, czuła się (z wzajemnością!) atakowana, a nawet bezpardonowo wykluczana z debaty przez intelektualistów starszej daty.

[2] Charakterystyczna jest wypowiedź Rafała Matyi w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim dla „Wyborczej” z 1.07.2017: Kiedy człowiek mieszka w Warszawie i jest wyposażony w gen przekory, to chętnie będzie akcentował swój konserwatyzm przeciw liberalizacji obyczajowej i światopoglądowej. Bronienie Kościoła – zwłaszcza w środowisku dziennikarskim czy akademickim – było rodzajem nonkonformizmu. A jak się ląduje na Sądecczyźnie – może nie w Nowym Sączu, bo samo miasto jest bardziej liberalne – to ta sama przekora sprawia, że człowiek zaczyna rozumieć lewicę. Klimat klerykalizmu jest tak gęsty, że zaczyna pan inaczej myśleć. Byłem w szoku, że Polska tak wygląda.

[3] Przypomnijmy, że  Wałęsa – postać przecież wywodząca się ze środowiska robotniczego, a przede wszystkim, przynajmniej do pewnego momentu, mocno niejednoznaczna, jeżeli chodzi o podziały na linii „demokratyczny liberalizm”/„narodowy populizm” – uzyskał 55% głosów w wyborach na I Przewodniczącego „Solidarności”,  kolejny był Gwiazda, przed Jurczykiem; Jan Rulewski, jedyny z kandydatów później związanych z UD I PO był ostatni. Odnoszenie tych wyborów do późniejszej walki pomiędzy obozem związanym z „Gazetą Wyborczą”, a stronnikami rządu Olszewskiego  siłą rzeczy nie może być ścisłe, ale widać, że wśród związkowców był naturalny potencjał do popierania wizji historii najnowszej prezentowanej potem przez Jarosłąwa Kaczyńskiego. To, że Kaczyński nie był wtedy żadnym „radykałem”, nie ma więc chyba większego znaczenia, skoro prawdziwi radykałowie, jak Gwiazda czy Walentynowicz w III RP zbliżyli się do niego, niejako „autoryzując” jego tezy.

[4] Analiza wyników w kolejnych wyborach wskazuje zresztą, że przynajmniej w niektórych regionach Polski, np. na tak zwanych „Ziemiach Odzyskanych” znaczną część elektoratu „Samoobrony” w wyborach 2007 roku przejęła… PO.

[5] Oparta, wydawałoby się, na prostych danych statystycznych teza, że większość klasy średniej i inteligencji popiera PO bądź Nowoczesną, a większość klas ludowych PiS, staje się mniej ostra, jeżeli uwzględnimy różnice frekwencji wyborczej w poszczególnych warstwach społecznych. W skali kraju komitety kontestujące III RP: Zjednoczona Prawica, Kukiz 15 i lista Korwina zebrały w wyborach parlamentarnych 2015 ok. 52% głosów, przy frekwencji 51%, co daje ok. 26 % czynnego poparcia wśród uprawnionych do głosowania. O ile w Polsce południowo-wschodniej poparcie dla narodowej prawicy, również „bezwzględne”, było bardzo znaczne, to przykładowy wynik, generalnie „PiS-owskiego”, powiatu sierpeckiego z Polski centralnej jest następujący: PiS+Kukiz+Korwin 59%, frekwencja 42%, co daje 24% czynnego poparcia wśród wszystkich dorosłych mieszkańców. Tymczasem w komisjach wyborczych na terenie Miasteczka Wilanów wyniki prawicy „antysystemowej” łącznie oscylowały wokół 25-30%, za to przy frekwencji bliskiej 80%, co daje analogiczny poziom poparcia bezwzględnego do okolic Sierpca. Dość spora popularność prawicowej kontestacji III RP w klasie średniej wyższej jest fenomenem niedocenianym, zwłaszcza chyba w publicystyce lewicowej.

[6] Jest kilka wyjątków od tej reguły, zgodnie z którą istnieje silna korelacja między: skalą zwycięstwa list opozycji w 1989, odsetkiem praktykujących i obecnymi wynikami PiS. Najważniejsze to, po pierwsze, duże miasta, z Warszawą na czele, która – być może wbrew pozawarszawskim stereotypom ukazującym stolicę, jako miasto d. prominentów, nomenklatury, jeżeli nie czerwone to przynajmniej „różowe”- w 1989 była jednym z najbardziej „solidarnościowych” w Polsce okręgów wyborczych, a która po epizodzie prezydenckim Lecha Kaczyńskiego, od 2006 jak dotąd wybiera wyraźnie PO. Drugi to pas zachodni d. zaboru rosyjskiego (np. d.województwa płockie, ciechanowskie, włocławskie), wybierające w latach 90tych zdecydowanie SLD czy Kwaśniewskiego, relatywnie mało religijne, a w tej chwili dość mocno opowiadające się za PiS: Być może tutaj mamy najsilniej do czynienia z „socjalnym” w pierwszej kolejności elektoratem narodowej prawicy.

Poza tym