Z roku 2030

Jedno z najważniejszych dziś pytań: Czy współczesny „niezależny” podmiot musi być cyniczny, ironiczny, parodystyczny, czy też właśnie brak bezpośredniości, powagi i pełnego zaangażowania jest słabością dzisiejszej kultury i szans na emancypację?

Byle jaki sen:

Czytam podsumowanie roku 2030 w muzyce rockowej (szeroko rozumianej). Autor (dziennikarz czołowego amerykańskiego pisma internetowego w stylu „Pitchforka”) jest sceptyczny co do jej poziomu.

Z treści  felietonu wynikałoby, że od końca trzeciej dekady XXI wieku mamy do czynienia z modą na renesans gitarowej muzyki trzeciego tłoczenia. Tak jak The Strokes byli, powiedzmy, cieńszą imitacją offowych, nowojorskich brzmień z lat 70tych, tak w 2030 będą w cenie popłuczyny po the Strokes, a w najlepszym razie nostalgia za The Strokes.

Autor (we śnie używał pseudonimu Peter Pan, co było pretensjonalne do szpiku kości), czyniąc pozytywne wyjątki dla kilku kapel, z których zapamiętałem tylko Wytwórców Sów (The Owlmakers), zastanawia się nad przyczyną tego stanu i wchodzi na obszar metafizycznych refleksji na temat sztuki i kultury tzw. zachodniej w ogóle.

W pół-śnie kontynuowałem jego myśli i przyszło mi do głosy coś takiego.

1.Nowoczesny, profesjonalny artysta boi się otwartego wyrażania emocji, nie chcąc być posądzonym o narcyzm, ekshibicjonizm albo manieryzm. Boi się nie bez racji, bo większość twórczości odwołującej się do emocji wprost, to faktycznie kicz. 

Z drugiej strony, nowoczesny człowiek boi się też – to jak ognia – zarzutu intelektualizmu, wrażenia, że jet się zbyt skomplikowanym, zawiłym, a zwłaszcza elitarnym.

W rezultacie, po skreśleniu tych dwóch biegunów, pozostają tylko letnia ironia, pastisz i trochę hedonizmu – nie poszukującego jednak większych ekstaz. Naturalnie, można to doprawić politycznym zaangażowaniem, czasem nawet natrętnym, tropiącym wszelkie nieprawomyślności.

Jeżeli cokolwiek świadczy o tym, że żyjemy w czasach coraz lepszych, to coraz szerszy wachlarz technicznych możliwości łagodzenia cierpienia, przede wszystkim bólu fizycznego. Wciąż miliardy cierpią, ale pod tym względem (chyba najistotniejszym) świat czyni autentyczne postępy, czego dowodem jest to, że jeszcze 100 lat temu nikt raczej nie myślał o uśmierzaniu bólu przy wyrywaniu zębów, nie mówiąc o porodzie – uważano, że to w sposób naturalny bardzo boli.

2.Z drugiej strony, mówi autor, triumf nie jest pełny. Nie tylko dlatego, że na wiele boleści wciąż nie ma prostych rad.  I nawet tu nie chodzi o ryzyko, faktycznie realne, że skutkiem ubocznym szerokiej dostępności różnych paliatywów może być obniżenie progu odczuwania bólu. Jest jeszcze coś jeszcze innego: Zdolność doznawania przyjemności niestety nie wzrasta, a z pokolenia na pokolenie, w krajach najlepiej rozwiniętych, nawet może się przytępiać.

Nie da się, twierdzi felietonista, powtórzyć w „dziedzinie” jedzenia, radości wygłodniałego dziecka, które podkradnie ze spiżarni ciastko albo oderwie kawał ciepłej jeszcze skóry ze świeżego bochenka. Trzeba się więc pogodzić z tym, że rozwój cywilizacyjny będzie czynił rozkosz coraz bardziej pospolitą i banalną. Stąd, zdaniem autora, zrozumiałym, ale tylko doraźnym, sposobem reakcji jest „eksperymentowanie”. Tym były narkotyki i wolna miłość w latach 60tych XX w. i czymś podobnym jest snobizm bogatego smakosza, próbującego coraz bardziej wydziwionych potraw. Dziecko może się zajadać do nieprzytomności byle landrynkami, natomiast człowiekowi dorosłemu trudno o tak naiwną, spontaniczną przyjemność. Można ją ewentualne odzyskać doraźnie na poziomie już luksusowym – ostrygi z szampanem….chociaż teraz to banał, należałoby raczej wrócić do kuchni ekstremalnie ubogiej – naturalnie firmowanej przez największych szefów. Nie chcę się posuwać do skrajnego banału, zgodnie z którym wszystko już było i nie da się wymyślić nic oryginalnego, ale w sztuce jest to coraz trudniejsze.

Nie wszystko było, to na pewno. Ale zdarzyło się już bardzo, bardzo wiele, w tym rzeczy prowadzących odbiorcę do granicy zrozumiałości i percepcji. Wobec tego nowe eksperymentowanie może łatwo stać się już czymś jawnie niszowym i przekombinowanym. To problem sam w sobie. A przecież, na dodatek, człowiek współczesny, jak wyżej pokazaliśmy, panicznie boi się intelektualizmu. Alternatywą jest uwierzenie na nowo, że jest się prymitywem polującym na podstawowy pokarm, żeby przeżyć, niczym jaskiniowiec na mięso mamuta. Ale o ile ten neo-brutalizm w epoce punkowej mógł mieć sens, dziś w państwach jako tako rozwiniętych, wśród ludzi, którzy chociażby się otarli o klasę średnią, jest czystym snobizmem.

Mam jednocześnie świadomość, że te wszystkie przemyślenia mogą być do kitu, z przyczyn skądinąd słusznie w nich wskazanych. Jeżeli zdolność odczuwania przyjemności spada, to czy naprawdę muzyka dzisiejsza, z roku 2030, jest o wiele gorsza, czy to po prostu wina nas, odbiorców? Może to już my nie jesteśmy w stanie niczego przeżywać aż tak intensywnie, a wyjątki rezerwuwujemy głównie dla dinozaurów, dla klasyków gatunku, o których myślimy sentymentalnie, że kiedyś, kiedy artystów nie było aż tak wielu, łatwiej było powiedzieć coś nowego.

3.Powszechne jest wreszcie przeświadczenie, zgodnie z którym sztuka, ale świat w ogóle nie mają przed sobą wspaniałej przyszłości, chociaż katastrofa, w świecie tzw. Zachodu, wciąż wydaje się retoryczną przesadą. To nie są lata 60te XX w., kiedy ludzie bali się, z jednej strony zagłady nuklearnej, ale z drugiej strony wierzyli, że w roku 2000 będą latać na wakacje na Marsa, żyć 400 lat i uprawiać mandarynki na inne planecie.

W sumie jednak kondycja taka, jeżeli jest realna (a jest ona w jakimś stopniu prawdziwa, choćby z tego względu, że już przeświadczenie na jej temat jest powszechnym faktem) mogłaby być inspirująca. To wynika z faktu, że człowiek, kiedy orientuje się, że w jego życiu nic wielkiego, w jego głównych obszarach (pieniądze, wielka miłość) prawdopodobnie się nie zdarzy, paradoksalnie po raz pierwszy zyskuje szansę bycia wolnym:

 Nie tylko bowiem wtedy, kiedy ktoś walczy o życie, zmaga się z cierpieniem, odpiera nadchodzącą katastrofę, ale również wtedy, kiedy ktoś walczy o wspaniałą przyszłość, i to nawet odnosząc sukcesy, pojawiają się momenty wyrzeczeń i ascezy: Człowiek porządkuje własne życie i wyrzeka się czegoś w imię świetlanej przyszłości.

Skoro przyszłość zaś nie będzie świetlana, ale prawdopodobnie nie będzie jeszcze rychłą klęską, istnieje możliwość rozluźnienia i spojrzenia na życie z zupełnie innej strony, odkrycia nurtów pobocznych i niszowych (z których, ewentualnie może się urodzić dla sztuki coś rewolucyjnego, tak jak LSD powstało pół-przypadkiem). Jednak zwłaszcza, artystom najtrudniej się przyznać do właśnie takiej kondycji. W związku z tym reakcją jest blady cynizm i ironiczne zgorzknienie, przerywane teatralnymi manifestacjami społecznego zaangażowania.

Wydaje się jednak, że trzeba koniecznie odbyć podróż w głąb tej nijakości, tego zawieszenia, żeby odnaleźć na nowo jakąś wizję przyszłości, której (znowu) warto się poświęcić.

***

W sumie się z tym zgadzam.

Zwłaszcza zadanie następujące „Jeżeli zdolność odczuwania przyjemności spada, to czy naprawdę muzyka dzisiejsza, z roku 2030 jest o wiele gorsza, czy to po prostu wina nas, odbiorców, którzy nie są już w stanie jej przeżywać tak intensywniemoże zastanawiać.

Zorientowałem się jakiś czas temu, że np. trudno mi odróżnić tak na pierwszy rzut oka, czy dobrze utrzymany samochód ma 5-lat czy 10, dajmy na to, a kiedyś, dawno temu mały (mówię oczywiście o markach zachodnich) 5 lat różnicy oznaczać mogło rewolucję w designie. Może mniej się interesuję motoryzacją niż dawniej, to na pewno. Ale na przykład wszystkie serwisy muzyczne na świecie, różne Pitchforki itp, jakby nigdy nic (czyli bez zaznaczenia, ze w kategorii „weterani” itp.) za główne wydarzenie roku, uważają nową płytę Radiohead. Tego samego Radiohead, który pierwszą ambitniejszą płytę, która przeniosła ich do czołówki rocka (mniejsza z tym, czy słusznie czy nie), The Bends wydał ponad 20 lat temu. Która z kapel czynnych od lat 1960 mogłaby nagrać w połowie lat 80tych płytę uważaną za top ówczesnego rocka czy popu? Stonesi mieli mocny come back z Steel wheels, ale to nie była, ani nie miała być płyta, która wyrażałaby aktualne trendy, poza tym, to że im się udało odnotowywano raczej jako ewenement. Bowie był wciąż au courant, też wyjątek – ale umówmy się, Bowie po Lodger czy „Scary monsters” (1980) to już nie ta półka co wcześniej, choć wciąż fajny. A w międzyczasie tj. przez 20 lat, zdążyły się urodzić i przeżyć kryzys hard-rock, psychedelia, art rock, punk; mieliśmy wtedy eksplozję new romantic, thrash metalu i początki rapu, czyli trendów, które 20 lat wcześniej byłby nie do wyobrażenia.

Więc może faktycznie, pod niektórymi względami coś się zapętliło i czas w (pop)kulturze płynie wolniej.

Z drugiej strony, np. tak słynny projekt jak Muzeum Guggenheima Gehryego wydaje się już dzisiaj pochodzić z innych czasów (chociaż wiele osób w Polsce wciąż czeka na taką „ikonę”).

Możliwe, że czeka nas jednak jakieś przyspieszenie. Nie jest przecież zupełnie wykluczone, że w 2030 r. nie będzie już żadnej dotychczas znanej popkultury. Ba, może nawet, jak mówił Kononowicz, „nie będzie już niczego”. W każdym razie, chyba wtedy kiedy przyszło mi podpisać nowe pisma datą  2017, zacząłem po raz pierwszy na dobre uświadamiać sobie, że coś zaszło daleko. To już powoli końcówka 2 dekady wieku XXI. Dotąd można było się czuć człowiekiem późno XX wiecznym, ewentualnie ” człowiekiem przełomu…ok niech będzie pretensjonalnie „Tysiącleci”.

Jedno z najważniejszych dziś pytań: Czy współczesny „niezależny” podmiot musi być cyniczny, ironiczny, parodystyczny, czy też właśnie brak bezpośredniości, powagi i pełnego zaangażowania jest słabością dzisiejszej kultury i szans na emancypację?

Niedługo minie 20 lat od roku, w którym toczyła się akcja „Kosmicznej Odysei” Kubricka – i nie ma na to lekarstwa.

 

Wiktor Rusin