Od Kuby z epoki rewolucji Fidela po zmagania polskiej inteligencji z własnym otoczeniem — kilka kartek z dziejów pesymizmu elit peryferyjnych.
Po rewolucji
W trakcie już to odświeżania, już to odkrywania na nowo historii kina po godzinach, trafiłem na klasyczny film kubański Tomasa Gutierreza Alea Memorias de subdesarollo (1968, moje luźne, ale jak sądzę w miarę trafne, a nawet brzmiące w miarę zgrabnie po polsku, tłumaczenie: Pamiętnik z czasów zacofania – nie dokopałem się do oficjalnego tłumaczenia polskiego).
Rzecz od dawna planowałem obejrzeć, znaleźć ją nie jest wcale łatwo; wszystkie swobodnie dostępne kopie w sieci, które zidentyfikowałem, wymagają przyzwoitej znajomości hiszpańskiego – pomimo tego, że film (w pełni słusznie) znalazł się w pierwszej 200 największych w historii kina na najnowszej liście „Sight & Sound”.
Rzecz bardzo ciekawa, choćby ze względu na formę, łączącą, a w zasadzie miksującą czy „kolażującą” przeniesioną w tropikalny klimat dekadencję – trochę z „Dolce Vita”, trochę z Viscontiego, z eseistycznymi dygresjami, czasem bardziej surrealistycznymi, a czasem jawnie propagandowymi, w skądinąd najlepszym reżysersko wydaniu — jak u Eisensteina albo Dżigi Wiertowa.
Jeżeli ktoś na podstawie takiego opisu wybrałby Godarda z jego równoczesnych, coraz jawniej politycznych filmów, na patrona całego przedsięwzięcia, pomyliłby się tylko o tyle, że Gutierrez Alea, wpadając na podobne tropy, był odkrywcą w pełni osobnym, autentycznym i lokalnym – to ostatnie akurat w najlepszym sensie tego słowa. To chyba wciąż jeden z największych momentów kina latynoamerykańskiego. Rzecz znamienna – miał miejsce pod sam koniec inspirowanej przez porządek porewolucyjny, a jednak niezależnej, przynajmniej jeżeli chodzi o wyraz czysto artystyczny, fali kina kubańskiego (sam Gutierrez Alea, Santiago Alvarez, Humberto Solas i inni).
Przez mniej więcej półtorej godziny mierzymy się przede wszystkim z dwoma, zbieżnymi w czasie i kolidującymi wzajemnie tematami: dekadencji oraz świadomości porewolucyjnej. Film o zmierzchu bożyszcz, a przynajmniej bożków oraz film z nurtu „Tuż po rewolucji”, Dopo la rivoluzione, żeby sparafrazować, czy raczej odwrócić tytuł debiutu Bertolucciego poprzedzającego paryskie zamieszki majowe.
Początek lat sześćdziesiątych, widziany oczami niejakiego Sergio, hawańskiego burżua, o figurze i twarzy niewiarygodnie przystojnej (esencja kreolskiego estetycznego arystokratyzmu) w wolnej chwili aspirującego pisarza, erotomana. Hamlet swojego miejsca, Hamlet swoich czasów. Patrzący z perspektywy poranków i wieczorów w apartamencie art deco wystrojonym awangardowymi obrazami, a także z perspektywy gorszych chwil, które mogą nadejść już niedługo, Sergio nie ma najmniejszych powodów, żeby się zachwycać porządkami proponowanymi przez Fidela i Che.
Myśląc o Picassie myśli zgryźliwie, ale nie bez racji: Nie ma to jak być naraz komunistą, milionerem i mieszkańcem Paryża. On, mieszkaniec Hawany, widzi to inaczej. Ale jego sprzeciw bazuje na czymś całkiem innym, niż opór polityczny typowego konserwatysty albo konserwatywnego liberała i to właśnie największa siła filmu. Otóż Sergio, z ambiwalencją patrzący na przyjaciół a nawet własną żonę, ewakuujących się właśnie do Miami (żegnając się z żoną ma łzy w oczach, ale i poczucie osobliwej wolności, zrzucenia z siebie jakiegoś jarzma stosunków, w których był wychowany, i w które go wtłaczano), nie jest i nigdy nie był miłośnikiem porządku przedrewolucyjnego.
Nie mogąc poprzeć rewolty socjalistycznej, nie popiera – może nawet tym bardziej –większości z tych, wśród których się wychował, a przeciwko którym zwróciła się historia. Pożegnawszy swojego kolegę, wybierającego „wolność” na Florydzie w zdawkowym, złośliwym komentarzu obnaża cały paradoks własnej sytuacji: Przecież takich ludzi zawsze najbardziej nienawidził, z całą ich dulszczyzną, prowincjonalną, cyniczną (w złym sensie tego słowa) zacofaną mieszczańskością. Od dziecka gardził nimi, od zawsze chciał się od więzi z nimi uwolnić.
Powody, dla których nie przyłącza się do obozu zwycięzców to wyjściowo, naturalnie strach przed zadekretowanym z góry dorównaniem do szeregu, opór przed nakazem zrzeczenia się własnych przywilejów. Przywilejów rozumianych rzecz jasna, materialnie, ale i duchowo. Bylibyśmy pięknoduchami, gdybyśmy powiedzieli „przede wszystkim duchowo”, a jednak wymiar to niezmiernie ważny – chodzi o prawo do zachowania własnego poczucia wyższości, własnego dandyzmu i wreszcie – last but not least – własnej decadence.
Gutierrez Alea świetnie przedstawia typ narcystyczno-dekadencki, z jego równoczesną hardością i totalną słabością charakteru. Robi to w ten sposób, że w głównym zrębie fabularnym filmu bohater budzi przez dłuższy sympatię, ma nieodparty urok i charyzmę, co więcej – wyjściowo nawet ma słuszność, zwłaszcza że jest od reszty inteligentniejszy.
Doskonale zostaje oddany ten najbardziej pociągający moment procesu dekadencji, w którym poczucie zmierzchu, osamotnienia i wyobcowania uruchamia najsilniejszą pasję, pełną melancholii, szamotaniny, ale i humoru, hedonizmu oraz inwencji krytycznej – choćby przejawianej tylko w zdawkowych rozmowach, straceńczych romansach i wreszcie mówieniu do samego siebie.
Fabuła kontrapunktowana jest m.in. fragmentami dokumentalnymi, opatrzonymi w edukacyjno-propagandowy komentarz narratora, który tłumaczy widzom jedną rzecz. „W porządku reakcyjnym, nie ma ludzi niewinnych.” Opresję tworzą nie tylko dyktatorzy, ich mundurowi siepacze, czy latyfundyści (na przykładzie latynoamerykańskim). Role są szeroko rozpisane. Integralnym składnikiem takiego systemu jest m.in. niezależny, patrzący na wszystkich z wysoka, inteligent-esteta.
Świadomość takiego estety na ogół nie przyłącza się do zgniłego porządku, jednakże sama figura staje się niezbędnym elementem podtrzymującym system. Z zastrzeżeniem słabości podejścia postrzegającego wszystkie postawy i wybory tylko politycznie, z zastrzeżeniem, że podobne analizy można by przeprowadzić również odnośnie do wielu dwudziestowiecznych systemów mieniących się postępowymi, jest taka diagnoza w swojej ogólności trafna. Jednak sposób jej przedstawienia sprowadzić może sprawę na manowce topornego politycznego filmu „instruktażowego”.
I tak byłoby, gdyby nie fakt, że ostatecznym, zamierzonym efektem jest raczej polifonia głosów: dekadenckiego, „edukacyjnego” oraz wielu innych, wprowadzająca twórczą niejednoznaczność.
W roku 1930, też mniej więcej 10 lat po rewolucji, a już pod butem Stalina, Władimir Majakowski pisze „Łaźnię” – doskonałą satyrę na wyrodniejącą bolszewicką biurokracje, a przy okazji (podobnie, jak wcześniejsza „Pluskwa”) parodię figur futurystyczno-utopijnych , które sam w pewnym stopniu współtworzył.
Chwilowa wspaniałomyślność zwycięzców
Oto kolejny moment, który potencjalnych awangardzistów, patrzących wstecz na dwudziestowieczne rewolucje, może wprawić w szczytową wręcz nostalgię. Spotyka się czasem pierwszą fazę procesu dopo la rivoluzione (np. jeszcze tuż przed tym, jak Józef Wissarionowicz i jego siepacze rozwinęli pełnię swoich możliwości, jeszcze tuż przed tym, jak Castro zszedł się ostatecznie do poziomu dosyć typowego latynoskiego maczo-dykratora, wykorzystującego wciąż marksizm i frazes rewolucyjny, dzięki czemu władza mogła uzyskać szerszą, bardziej ideową legitymizację), w której sztuka rewolucyjna szanuje niektórych swoich przeciwników, potrafiąc przyznać im jeżeli nie rację, to na pewno silną osobowość.
Powiedzmy może ściślej: zwycięski kolektyw jest w stanie uznać momenty swojej słabości wobec dawnego porządku. Narracja taka nie waha się utrwalić wypowiedzi, które jakkolwiek w tamtych miejscach i czasach są tajemnicą poliszynela, to jednak pozostają dla władzy autorytarnej niewygodne. Co więcej, swobodnie się przedstawia, w pewnym sensie wręcz głosi poglądy sceptyków i wrogów. Są one wprawdzie z góry ustawione na pozycji niesłusznej (i w tym sensie, biorę na to poprawkę, to jednak jest film propagandowy) przedstawione są jednak bardzo trafnie.
Można twierdzić, że w tej fazie, tuż przed upadkiem w biurokratyczną opresję i cynizm politycznego realizmu (do którego prawa odmawiano „reakcji”), dwudziestowieczne rewolucje realizowały jeszcze ten ów wzniosły program, zgodnie z którym można, a nawet trzeba, przedstawiać wszystkie słabości nowego rozdania. Można swobodnie wymieniać myśli z wrogami, pod warunkiem, że finalny wydźwięk przesłania będzie pro-rewolucyjny.
To jedno. Ale sprawę tę można też postrzegać z punktu widzenia psychologii siły: Możliwy jest taki obrót sprawy dopóty, dopóki rewolucja ma wewnętrzne spoiwo i sama w siebie wierzy.
Można otwarcie – owszem, czasem z szyderstwem ale i z uznaniem – przedstawiać racje wroga, dopóki wierzy się, że w przyszłej, ostatecznej rachubie racje te zostaną pokonane przez sam porządek historii, który kształtujemy: zrobimy przecież tak, że na końcu to my będziemy rację mieli.
Historia większości XX wiecznych fermentów dopisała do tych momentów siły, które się okazywały momentami przesilenia, brudny na ogół epilog. Odtąd te momenty duchowego triumfu nowej ideologii, w których mieści się może nie tylko samokrytyka ale i docenienie racji przeciwnika (z pozycji wygranego – czy jednak da się w ogóle inaczej szanować rywala?) – mówią z naszej dzisiejszej perspektywy o dekadencji samej nowoczesnej rewolucyjności.
Dalszy ciąg historii prowadzi wielu z nas do stanu, w którym, ów decadent rozdarty między starym a nowym, np. niebiedny członek bohemy z Hawany końca lat 60-tych, może jeszcze wciąż inteligent z Moskwy końca lat 20-tych, staje się dla nas, późniejszych, sędzią smaku i słuszności. Odebranie mu prawa do życia ponad i poza codziennością, do sceptycyzmu, cynizmu i libertynizmu jest świadectwem represji. Dawny świat bywał nawet wspaniały – myślimy – skoro mogli w nim, choćby na marginesie, istnieć tacy charyzmatyczni ludzie, arystokraci świata przyjemności, rycerze ironii oraz melancholii.
Jest w tym pewna słuszność, być może też czysto polityczna – zwłaszcza że (nierozwiązanym chyba dotąd, w tym a może nawet przede wszystkim już na poziomie teorii) problemem wszystkich ruchów radykalnych ich purytanizm.
Nawet słuszna wyjściowo krytyka stosunków ekonomicznych napotyka na problem, jeśli eliminuje albo ogranicza prawo do egzystencji odrębnej, do szeroko rozumianej życiowej rozrzutności, kontestacji, wreszcie „aspołeczności”. To stawia ją na pozycjach nie tylko „małodusznych”, ale i – patrząc szerzej -reakcyjnych.
Tam bowiem, gdzie nie tylko ogranicza się ewidentnie niezasłużone przywileje, lecz i krępuje popędy indywidualne, choćby egocentryczne i „bezproduktywne”, efektem prędzej czy później może się okazać mieszanina postępowego kapłaństwa, konformizmu i militaryzacji panujących stosunków.
Ten problem, trzeba byłoby, naturalnie, omówić osobno.
Tęsknoty elit peryferyjnych
Najczęściej jednak, oczywiście, efektem takiej nostalgii jest zwyczajny kicz, widoczny w sferze marzeń – żywionych nie tylko przez ultra-konserwatystów – o salonowej finezji Rosji białogwardyjskiej, wielkich rautach w Ziemiańskiej itp. Skądinąd w kontekście problemu walki o własną osobność i własny egocentryzm, ciekawa byłaby alternatywna historia Gombrowiczem i ocalałego Witkacego, skazanych na życie w powojennej Polsce, bo jednak ani Iwaszkiewicz ani Tuwim, ani Andrzejewski nie byli osobowościami tak ekspansywnymi.
Ale jest w krytyce dekadencji głównego bohatera kubańskiego filmu, pewien rys, wciąż współczesny, aktualny, chyba nawet tym w tym wszystkim najważniejszy. Chodzi bowiem o status inteligenckiej, czy artystycznej elity państwa peryferyjnego. Bohater żyje w Hawanie – skądinąd, tuż przed rewolucją i tuż po rewolucji ośrodku, w którym powstawała twórczość na wspaniałym poziomie – jak obcy, EUROPEJSKI, emigrant na wygnaniu.
Jego głównym aspektem świadomości jest tytułowe zacofanie. Chodzi o strukturalny (przynajmniej w fatalistycznej, ironicznej percepcji), wieczny i nieprzezwyciężalny, charakter środowiska, w którym żyje.
Z tego punktu widzenia epoka Batisty i epoka Castro są z grubsza siebie warte. W każdym bowiem wydaniu chodzi o niezmienną (mimo różnych odmian) substancję duchowego zacofania.
Kuba burżuazyjna była, owszem, zepsuta, fatalna i niesprawiedliwa, ale Kuba czerwona nie będzie mniej straszliwa – w odróżnieniu od kawiorowego komunizmu burżuazyjnej bohemy z Rive Gauche, który może oznaczać życie pełną gębą. Pierwszy reżim jest może lepszy tylko i wyłącznie dlatego, że zapewnia głównemu bohaterowi przywileje materialne, dzięki którym może jakoś grać z jego prowincjonalnością.
Historia pokazała, że to prędzej opisany wyżej cynizm Sergia, nie optymizm artysty wczesno-rewolucyjnego okazał się słuszny i realistyczny, a jednak tej aspekt dekadenckiej postawy, pozostaje nieznośny.
Po końcu historii
Przeskoczmy teraz do dzisiejszej Polski, kraju permanentnie nierewolucyjnego, w którym najwyraźniej wykluła się, co widać w rozgoryczeniu inteligencji ze środowisk przynajmniej do niedawna liberalnych, warstwa malkontencka, katująca siebie przekonaniem o beznadziejności, niedorozwoju (nie tylko gospodarczym), immanentnej prowincjonalności warunków, w których żyją.
Ponieważ żyjemy jednak w nowoczesnej demokracji, w której inteligencko-obywatelskim rytuałem, jest uczestnictwo w wyborach, a seria tychże znów zaczyna się przybliżać, rozpoznać będziemy mogli nowego dekadenta po debatach, dyskusjach, i skargach dotyczących wyboru, którego ponoć nie ma.
Nieomal każdy pesymistyczny inteligent co najmniej raz zagłosował na PO, chociażby przeciwko Kaczyńskim. Dziś już tego tak chętnie nie zrobi a przynajmniej na razie to powtarza, chociaż w dobie wyborów zadziała pewnie lokalny odpowiednik starej już zasady – „jak trwoga to do Donalda”.
Większość (spośród tych krytycznych intelektualistów) nie mogła wybaczyć dawnej władzy dotacji na Świątynię Bożej Opatrzności, faktu, że obóz rządzący zrejterował przed wprowadzeniem jakiejkolwiek regulacji o związkach partnerskich, nawet w komicznie wstrzemięźliwej, notarialnej wersji, którą przez moment rozważano, albo np. tego, że w sytuacji, w której amerykańscy apostołowie prohibicjonizmu dojrzewają do pełnej legalizacji marihuany, jesteśmy w stanie tylko kosmetycznie zmienić represyjne prawo, regulując możliwość umorzenia postępowania tak zarazem mętnie i rygorystycznie (sic!), że sędzia czy prokurator, wyjściowo skłonny do umorzenia sprawy, mogą mieć problem z zastosowaniem tej nowej „liberalizacji”. Ci, którzy pozostali przy dawnych, wolnorynkowych poglądach gospodarczych, nie mogli darować z kolei faktycznej likwidacji OFE.
Na kogo tedy głos? Zdarzali się, wbrew ogólnym trendom, również tacy dla których to PiS, z nowocześniejszą, twierdzono, polityką socjalną, stał się mniejszym złem, a może nawet partią progresywną – w każdym razie lepiej odpowiadającą emocjom i potrzebom globalnego prekariatu ery Trumpa. Jeszcze popularniejsza była besserwiserska w tonie pogarda symetrystów wobec liberalnych tez o zagrożeniu, jakim jest dla państwa prawnego „dobra zmiana”.
Oczywiście, część krytycznych inteligentów, mimo ogromnego rozczarowania „liberałami” pozostała na froncie obrony demokracji, zwierając jeszcze szeregi. Jednak w części tych kręgów snobizmem sezonu stały się właśnie postawy nazwane symetrycznymi. Tu można zauważyć, że w gronie krytycznych inteligentów nastąpiło swoiste pęknięcie.
Dla jednych Kaczyński, w okolicznościach politycznych dobrze znanych, jest jeszcze w większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej demonem – ba, symbolem nawet, „przekleństwa polskości”. Inni zaczynają wręcz, choć wprost to zapytani na ogół zaprzeczą, odczuwać wobec niego przekorną sympatię. Jeszcze inni stracili wiarę w ów „demonizm” (który był, jak to z barbarzyńcami u poetów bywa, „pewnym rozwiązaniem”) i atakują przede wszystkim tych, którzy jeszcze żywią te stare fobie czy obawy.
Można się jednak zastanawiać, czy te trzy postawy nie są dosyć często (powiedzenie „zawsze” byłoby jednak nieprawdziwe i cyniczne) symptomem tego samego pesymizmu.
Więc może SLD, bo gdzie dwóch się bije…? Dzisiejszy pesymistyczny Europejczyk, na ogół wie od lat kilku, że kult leseferystycznej gospodarki okazał się pomyłką, potrafi też utyskiwać na umowy śmieciowe (na których część z nich pracuje, co prawda w innych warunkach i za inne stawki niż „obieracze cebuli” za kilka groszy sztuka, kilka lat temu opisani w prasie).
Mimo tego będzie musiał przemyśleć poważnie, czy to od razu znaczy, że stał się lewicowcem. A jeśli teraz już serce ma na lewo, zapyta się z kolei „A jaka z nich lewica?”, fatalne wspomnienia z lat 2001-05 są wciąż żywe.
Kiedyś Palikot budził zaufanie, a przynajmniej można było liczyć, że jego 10-15 % obudzi scenę polityczną z dogmatycznej drzemki. Kąśliwości autora pracy „Transcendentalna jedność apercepcji u Kanta” odpowiadał wstyd modelowego Europejczyka wobec przaśności i buraczaności większości rzeczy dookoła. Ale przecież wszyscy wiemy, że od tego momentu zbłaźnił się kompletnie, a teraz chyba nikt już o nim nie pamięta. Razem? No, przecież. Eureka!
Nie da się ukryć, że był moment, w którym Razem objawiła się jako deska ratunku dla inteligenckiego pesymizmu o genezie nie zawsze lewicowej, co było dość ciekawe, biorąc pod uwagę akurat wyjątkowo wyrazisty na tle polskiej sceny program ideologiczny tejże partii. Ale teraz, w trzecią rocznicę zawiązania tej formacji, modniejsze są już spory o to, dlaczego kariera Razem skończyła się całkowitą katastrofą, tak jakby chodziło o kwestię już definitywnie przesądzoną. Biedroń? No może to jakieś rozwiązanie – ale w tym miejscu warto się zapytać, czy przejściowa sympatia owych inteligentów postępowych dla burmistrza Słupska w czymkolwiek zmienia ogólną ich kondycję.
Elity malkontenckie
Nie piszę tego z pozycji wyższości. Przeciwnie – sam sobie stawiam lustro. To nie jest tak, że ten podgatunek dzisiejszej polskiej mentalności nie ma ze mną nic a nic wspólnego. Na większość rzeczy, w tym tak fundamentalnych i banalnych jednocześnie jak sprawy polityczne sam nie mam żadnej jasnej odpowiedzi. „Na kogo więc głosować?” – Nie podpowiem, bo sam do końca nie wiem. Mam jednak prawie-pewność, że ten pesymizm peryferyjno-inteligencki nosi symptomy choroby, której powikłaniem jest powstanie jałowej, nieznośnej i nietwórczej, elity malkontenckiej. Póki co narzekamy, stawiamy prywatny opór.
Pretendent do tej klasy, która — mam nadzieję — nigdy się ostatecznie nie sformuje, nie pochodzi na ogół ani z warstw w kilku pokoleniach prominenckich, ani nuworyszowskich, chociaż na tle średniej polskiej jest sytuowany ewidentnie nieźle (powiedzmy, że i mnie z grubsza to dotyczy), tak więc rauty na tarasach najdroższych mieszkań w Warszawie na ogół omijają go.
Nie ma więc w tym niczego z dekadencji quasi-arystokratycznej z jej specyficzną poetyką. Zostaje tylko drobna, codzienna kontestacja. Narzeka się na jałowość praktycznie całej klasy politycznej (nie jestem na tyle oryginalny, ani niepokorny, żeby protestować), na brzydotę i chaos inwestycji budowlanych (faktycznie, wciąż jest to często wstrętne), na samochody zaparkowane byle gdzie, na samowolę reklamową (zgoda!), na psie kupy (faktycznie, nie jest miło w nie wdepnąć).
Towarzyszy temu wprawdzie wyjściowo silny odruch społeczny, często łączony, mniej lub bardziej nieświadomie, z pozą młodego zwolennika, a nawet instruktora kultury i ogłady a la Syfon w Ferdydurke. Ewidentny jest związek tych odruchów z momentami sympatii dla Razem albo ruchów miejskich. Dominuje jednak — powiedzmy szczerze — beznadzieja.
I jest tak, że trzeba koniecznie zrobić coś w tej sprawie. Bo nie powstanie z tego nawet żaden udany balet tuż przed końcem świata (którego pewnie nie będzie), żadna dekadencja z prawdziwego zdarzenia, za którą dałoby się potem tęsknić.