Robert Musil

Naród jako ideał i jako rzeczywistość

Czy uwierzymy, że wszystko to było niczym, skoro miliony ludzi — którzy uprzednio żyli tylko dla własnej korzyści i w rozcieńczonym strachu przed śmiercią — nagle i w chwale ofiarowały swoją śmierć narodowi?

I.          

Podnoszę kwestię uczucia narodowego jako pytanie, podczas gdy ona od 1914 zdawała się funkcjonować wyłącznie jako odpowiedź, jako namiętna lub niefrasobliwa afirmacja lub negacja; podejmuję się tego na nader krytycznym odcinku naszego losu, kiedy to najwyraźniej powinniśmy unikać wszelkiego wątpienia w pojęcie narodu – jednak muszę oddalić przypuszczenie, że czynię to, bo znam odpowiedź, a prorok jakiś mnie popędza, bym ją ogłosił. W istocie znam tylko odpowiedzi częściowe lub częściowo zadowalające. Ale właśnie w tym braku, który trwa i za nic ma wszelkie wysiłki uzupełnienia go, widzę, że jest konieczne, by ktoś wypowiedział się w końcu nie z pełnym przekonaniem o swej racji, ale z nieskrywaną bezradnością, w której stanie, mimo wszystkich głośnych sprzeciwów, wszyscy się znaleźliśmy1.

II.          

Ci, dla których naród tak po prostu nie istnieje, idą na łatwiznę. Duch, który ma się za ducha eksterytorialnego lub ponadnarodowego, uprawia wobec obciążającej nas wszystkich pogardy i niewolnictwa strusią politykę; chowa głowę w piasek, co nie przeszkadza temu, by trafiały go w opierzone miejsca te same ciosy, co nas.

Indywidualistyczny duch separacji coś prześlepia: tamto znane przeżycie z lata 1914, ten zryw ku wielkiemu światu – i wcale nie piszę tego tylko ironicznie. Przeciwnie, o czym bąkaliśmy i czemu potem pozwoliliśmy wyrodzić się w formułę, że wojna była dziwnym, bliskim religijnemu przeżyciem, jest niewątpliwie faktem; to zwyrodnienie nie dowodzi niczego, co byłoby przeciwne źródłowemu charakterowi [przeżycia]. Zrobiono z tego kwestię w złym guście właśnie dlatego, że nazwano to przeżyciem religijnym i tym samym przydano zjawisku archaiczną maskę, zamiast zapytać, co właściwie w tej przecież długo uśpionej strefie wyobrażeń i uczuć tak gwałtownie, dziwnie pulsuje. Przecież nie da się zaprzeczyć, że ludzkość (i to oczywiście wszystkie ludy na tę samą modłę) trawiona była wówczas czymś irracjonalnym, nierozumnym, okropnym, czymś obcym, co było nie z tej zwyczajnej ziemi i co, zanim jeszcze dotknęły nas rozczarowania wojny, zostało uznane za halucynację czy upiór — po prostu dlatego, że ze względu na atmosferę i nieokreśloną naturę tego fenomenu nie dało się go nijak ująć.

Niosło to ze sobą też oszołamiające uczucie posiadania, po raz pierwszy, czegoś wspólnego z każdym Niemcem. Każdy z nas nagle stał się cząsteczką, skromnie rozpuszczoną w nadosobowym dzianiu się i, włączony w ten proces, odczuwał naród prawie tak, jakby ten był jego własnym ciałem; było tak, jakby jakieś mistyczne pracechy, które dotąd przez stulecia trwały uśpione w tym jednym słowie, nagle przebudziły się niczym fabryki i urzędy o świcie. Trzeba mieć krótką pamięć albo czyste sumienie, by w późniejszej refleksji o tym zapomnieć. — Nawet ci nieliczni, którzy chcieli umknąć przed tą potworną presją, nie mogli tego dokonać spokojnym uporem, musieli się jej przeciwstawiać. Kto od początku sprzeciwiał się wojnie, musiał robić to fanatycznie; pluł narodowi w twarz, zabijał go — a w ten sposób dawał tylko świadectwo kontrfascynacji.

Czy uwierzymy wobec tego, że wszystko to było niczym, skoro miliony ludzi — którzy uprzednio żyli tylko dla własnej korzyści i w rozcieńczonym strachu przed śmiercią — nagle, w chwale, ofiarowały swoją śmierć narodowi? Trzeba mieć już bardzo niewykształcony słuch, by w życiu pod pacyfistycznym głosem sumienia nie słyszeć głosu tego, co się wydarza. Czy gdy miliony ludzi heroicznie oddały fantomowi w ofierze siebie, swoje życie, cele tego życia, bliskich i własność — czy można tak po prostu oprzytomnieć, wstać i odejść jak po upojeniu, nazywając to wszystko pijaństwem, psychozą, masową hipnozą, omamieniem przez kapitalizm, nacjonalizm czy co tam jeszcze? — Na pewno nie można, nie tłumiąc zarazem niedozwolonego przeżycia i nie pozostawiając tym samym w duszy narodu źródła tej potwornej histerii.

Ale także ci, dla których nie istnieje idea ponadnarodowości, są nazbyt wygodni. Czy jest właściwie potrzeba, by o tym wspominać?

Jeśli nie ma, to dlaczego tak rzadko słyszymy skargi na oszustwo, którego doznaliśmy pod koniec wojny ze strony Wilsona i jego trojańskiego, czternastopunktowego konia? Na pewno znaleźliśmy się wówczas blisko końca; ale w momencie, gdy rzuciliśmy przebrzydłą broń — czy ona nie wytrąciła, nie wysunęła nam czegoś z rąk? Czy nie był to wiatr ze wschodu, ten nastrój świata przedwczesny jak ciepły dzień lutowy, to przekonanie, że oto nadchodzi dla ludzkości nowa epoka? I ona także była, gdy ją zestawić ze wstrząsającym dementi, którego doświadczyła, tylko upojeniem, psychozą, masową sugestią, omamem.

Przeżyliśmy więc dwie przeciwstawiające się sobie nawzajem iluzje i upadek ich obu, przeżyliśmy je dotkliwiej niż inne nacje: czy można się dziwić, że jesteśmy duchowo złamani? Dzika nienawiść, która podzieliła naród niemiecki na dążących do odrodzenia i takich, którzy chcieli temu zapobiec, rozbrzmiewające jedne przez drugie apele o narodowe powstanie w 1913 i — z Moskwy — o powstanie międzynarodowe, kontrast pomiędzy przyklaskującymi entencie pacyfistami a mordami na naszych własnych politykach, równoczesna z żałobą po niedozwolonych interesach z zagranicą namiętna żałoba po utraconej samodzielności narodu, rozkwit kanciarstwa, dancingów i tysięcy miejsc jeśli nie niedozwolonej, to przecież niestosownej prosperity, w końcu ogromne wycieńczenie i rozbicie nacji na znużone, ponure, wzajemnie sobie wrogie części: wszystko to nie tyle odzwierciedla ciężar doświadczonych materialnych strat, ile zdradza duchowy wstrząs.

 


 

przekład: Maja Chmura
Tekst ukaże się w drugim tomie serii Musiliana nakładem Wydawnictwa Eperons-Ostrogi

Fragment eseju pt. „Człowiek niemiecki jako symptom”, tom pierwszy serii Musiliana, Wydawnictwo Eperons-Ostrogi, Kraków 2018

Poza tym