Justyna Smoleń-Starowieyska

Miniatury

4 opowiadania filozofki i pisarki pełne oryginalnych refleksji o życiu, upływie czasu i podróżach

1. Margaret Fuller

Latem 1850 roku, czterdziestoletnia Margaret Fuller wsiadła w Livorno na wypełniony marmurem karraryjskim frachtowiec „Elizabeth”, by dotrzeć nim z powrotem do jej rodzimych Stanów Zjednoczonych.

Kilka dni wcześniej w dzienniku zapisała, iż ma niejasne przeczucie, że jej życie dobiega końca, że wkrótce nastąpi jakaś katastrofa. Sama jednak określała te ciemne myśli jako absurdalne. Wszystko przecież układało się dosyć dobrze. U boku miała męża i syna – prywatne status quo. Jej pozycja zawodowa była ugruntowana – pierwsza kobieta-dziennikarka i pierwsza dopuszczona do korzystania z biblioteki na Harvardzie, przeprowadzająca wywiady m.in. z George Sand, aktywna feministka, transcendentalistka przyjaźniąca się z Emersonem, korespondująca z Mickiewiczem, autorka ważnych tekstów i książek o stosunkach społecznych w XIX wieku oraz świetnie ocenianej i poczytnej „Summer on the Lakes”, w której opisała swą wyprawę przez część Ameryki Północnej, podczas której poznała kilka autochtonicznych plemion. Po paroletnim pobycie w Europie, do Stanów wracała z dalszymi planami pisarskimi.

Frachtowiec „Elizabeth” wyszedł w Morze Liguryjskie o czasie. Płynął zgodnie z wyznaczonym harmonogramem, bez większych zakłóceń. Dopiero na Atlantyku statek nawiedziło nieszczęście – jego kapitan zapadł na ospę prawdziwą (variola vera – dawniej nazywaną czarną) i wkrótce zmarł. Stery przejął mało doświadczony pierwszy oficer.

Być może jego brak wystarczających umiejętności w manewrowaniu tej wielkości okrętem handlowym spowodował, że statek roztrzaskał się na mieliznach u wybrzeży leżącej nieopodal Nowego Yorku barierowej wyspy Fire Island. Większość załogi uratowała się, lecz Margaret oraz jej syn i mąż zatonęli. Ich ciał nie odnaleziono. Spoczęli wśród zamieszkujących te wody skrzypłoczy — reliktowych staroraków o błękitnej krwi i kształcie końskiej podkowy. Świadkami tego morskiego pogrzebu były gniazdujące na Fire Island sieweczki blade, których oczy wyglądają na wiecznie zatroskane.

Pół wieku po tym zdarzeniu, w roku 1901, na plaży nieopodal miejsca tragedii ustawiono symboliczny nagrobek.

Nie mam dokładnych informacji, co do tego upamiętnienia. Ale gdy zasiadam w moim domu do maszyny „Singer”, którą dostałam od babci, a ona od swej matki – maszyny wyprodukowanej również w 1901-szym w nie tak odległym Port Elizabeth w New Jersey – to widzę jak w miejscu tym gromadzą się danaidy wędrowne, pomarańczowo-czarne motyle zwane też monarchami. Igła maszyny porusza się szybko, terkocąc cicho, dźwiękiem upodobniając się do trzepotu skrzydeł danaid nad symbolicznym grobem czterdziestoletniej Margaret, która intuicyjnie wyczuła swój tragiczny koniec. Czterdziestoletnia ja miewam przeczucie katastrofy, ale i wiarę, że ona nie nastąpi. Nie tak prędko. Zbyt wiele jeszcze zostało do zrobienia.

2. Mandelsztam i Czerski

W listopadzie 1920 roku Osip Mandelsztam napisał w jednym z wierszy: „Не превозмочь в дремучей жизни страха” / „Nie przemóc strachu w życiu nie do przejścia”. Ale dalej dodawał: „Nam pozostaną tylko pocałunki, Takie kosmate jak maleńkie pszczoły, Co umierają wylatując z ula. / Szeleszczą w przezroczystych gąszczach nocy, Ojczyzną ich jest gęsty las Tajgetu, Ich pożywieniem – czas, miodunka, mięta. / Weź ku radości mój podarek dziki, Ten niepozorny i suchy naszyjnik z martwych pszczół – miód przeobraziły w słońce”.

Mandelsztam, wówczas młody, dwudziestodziewięcioletni, uznany poeta nie mógł jeszcze wiedzieć dokładnie, co oznacza owo „nie do przejścia życie”, choć być może w głębi swej duszy niewyraźnie to przeczuwał. Dla niego najgorsze miało nastąpić dopiero za kilkanaście lat, gdy po jego powrocie z Armenii i wydaniu esejów z tej podróży ku źródłom czasu do drzwi jego załomocą czekiści, gdy niesprawiedliwie osądzony trafi na zesłanie do Woroneża, a potem na następne, podczas którego w drodze na Kołymę umrze z wycieńczenia.

Lecz zima 1920-go dla Mandelsztama była jeszcze niezła. Zbierał dobre recenzje za swoją twórczość. Nadieżda, którą poznał kilka, może kilkanaście miesięcy wcześniej, kochała go i zechciała być jego żoną. Mimo ciężkiej rzeczywistości politycznej, jakoś się układało. Przeczucie totalnej tragedii zdawało się nieco przesadzone.

Tej samej jednak zimy, całkiem uzasadnione przeczucie tragedii nie opuszczało Aleksandra Czerskiego.

Czerski, urodzony podróżnik i badacz fauny, ornitolog, syn Jana i Mawry – zasłużonych przyrodników, z którymi już jako trzynastolatek odbył wyprawę w dorzecze Kołymy, z której wracał jedynie z matką, gdyż jego ojciec tam wydał ostatnie tchnienie – nie należał do ludzi strachliwych. Rok 1920 był kolejnym, który spędzał stacjonując na Wyspie Miedzianej – jednej z Wysp Komandorskich na Morzu Beringa. Od lat obserwował tam i oznaczał nieopisane dotąd gatunki ptaków. Było co oznaczać.

Komandory – mimo że mało przyjazne dla człowieka, chłodne, gołe, niepokryte lasami, z jedynie skarłowaciałymi iwami, pod którymi powolną egzystencję toczą nieliczne skaraboidalne chrząszcze, potamonectes griseostriatus, o pancerzu wyglądającym jak zardzewiała powłoka jakiegoś wcześniej pomalowanego na zielono pojazdu pancernego — są królestwem olbrzymiej liczby stworzeń skrzydlatych. Dziś uznaje się je wręcz za jedno z kluczowych dla ptasiego rozwoju miejsc globu.

Czerski był tam u siebie. Każdego dnia podziwiać mógł niezwykły rodzaj kuropatew o alabastrowych, poprzeplatanych płowobrązowymi plamkami piórach, co czyniło te ptaki niewidocznymi na zaśnieżonej zmarzlinie. Albo kamieniuszki z rodziny kaczkowatych o ubarwieniu tak abstrakcyjnym, a zarazem złożonym tylko z kilku podstawowych kolorów, że nam współczesnym mogą śmiało przywoływać skojarzenia z ruchomymi rzeźbami Caldera. Życie tam srogie, ale dla ornitologa dobre było.

Wszystko zmieniło się, gdy tamte rejony dosięgnęły konsekwencje bolszewickiej rewolucji. Wojna domowa tocząca się na wschodnich rubieżach Rosji spowodowała wstrzymanie ruchu wodnego i niemożność przedostania się z wysp na kontynent. Czerski i jego ekipa ugrzęźli na Komandorach. Załoga buntowała się, kłusownicy byli coraz bardziej zuchwali, trudności sprawiali także Aleuci.

Mijały miesiące, lecz sytuacja nie ulegała poprawie. Przeciwnie. Było coraz gorzej. I choć Aleksander Czerski znał siły przyrody i nie lękał się ich, to żywioł ludzkiego rozpasania i złości go pokonał. Nie mogąc zapanować nad powstałym chaosem, zażył truciznę.

Może gdyby przeżył, gdyby pozostał na Wyspie Miedzianej, gdyby zajmował się tam ptakami trochę dłużej, doczekałby się erupcji – uznawanego za wygasły – Wulkanu Bezimiennego na Kamczatce w latach 50-tych, a zobaczywszy to z bezpiecznej dali, umarłby spokojny o losy Ziemi. Tak się jednak nie stało. Jego przeczucie tragedii miało swoje realne przełożenie.

Tak to z przeczuciami bywa. Czasem się spełniają, czasem nie, a czasem są samospełniającą się przepowiednią.

Widziałam ostatnio małą dziewczynkę na ulicy. Szła z tatą. W ręku trzymała kijek w trzech czwartych jego długości złamany. Usłyszałam jak mówi: „Tatusiu, wiesz co mam? Wędkę! I wiesz, co teraz zrobię? Złowię na nią ryby!”. I faktycznie zaczęła połów w kałuży.

Od tej chwili, gdy mnie nachodzi przeczucie tragedii, myślę o tej dziewczynce. O tym, że ona jeszcze o możliwych tragediach nie tylko nic nie wie, ale że ich nawet nie przeczuwa i z tego powodu – taką mam nadzieję – jej się nie przytrafiają. Jej przytrafiają się świetne połowy. Sen zaś ma spokojny. To mnie koi.

3. Villa Farnesina

Renesansowa Villa Farnesina, usytuowana w Trastevere – najstarszej dzielnicy Rzymu, kryje w swoich wnętrzach freski Giovanniego Antonio Bazzi zwanego Sodomą, Sebastiano del Piombo oraz Rafaella Santi i jego wychowanków. Obrazy przedstawiają postaci mitologiczne. Na ścianach sąsiadują ze sobą Diana, Amor, Psyche, triumfująca na rydwanie z muszli Galatea i odrzucony przez nią cyklop Polifem.

Zlecający budowę i dekorację gmachu, ekscentryczny bankier papieży — Agostino Chigi, nie mógł wiedzieć, że pod przylegającymi do willi ogrodami znajduje się inna budowla, sprzed kilkunastu stuleci, z równie intrygującymi malowidłami.

Dom z pierwszego wieku przed naszą erą odkryto niezamierzenie, dopiero w 1880 roku, gdy formowano wały przy Tybrze. Budynek wzniesiono prawdopodobnie na ślub Marka Agrypy, który uchodził nie tylko za męża stanu, ale także za znakomitego geografa i architekta. Podobnie jak w willi Chigi, tak i tutaj, pomieszczenia zostały gęsto ozdobione barwnymi scenami. Inna jest jednak ich tematyka. To świat ludzi, nie herosów i bogów.

Na jednym z tych antycznych fresków dostrzec można grecką filozofkę Hipparchię — stoi odziana w niedrogą suknię, lewą ręką podtrzymuje kufer, który niesie na głowie, prawą dłoń wysunęła w zapraszającym do wspólnego życia geście, w kierunku Kratesa, jej przyszłego męża.

By Unknown - Villa Farnesina, Museo delle Terme, Rome, Public Domain
Villa Farnesina, Museo delle Terme, Rzym (obraz w zbiorach publicznych)

Hipparchia z Maronei poznała Kratesa w Atenach. Krates, uczeń cynika – Diogenesa z Synopy, znany był już wtedy ze swoich poglądów i specyficznego postępowania. Odrzucił majątek i funkcjonowanie w luksusie na rzecz prowadzenia skromnej, lecz zarazem szczerej, otwartej w działaniach i przełamującej stereotypy egzystencji. Był od Hipparchii prawie o dwadzieścia lat starszy, niemniej ta, gdy go ujrzała i posłuchała jego mowy, od razu go pokochała. Mimo iż rodzice szykowali dla niej młodszych i lepiej sytuowanych kandydatów, Hipparchia oznajmiła, że poślubi jedynie Kratesa. Woli umrzeć niż nie prowadzić życia wespół z Kratesem i wedle idei, które głosi cynicka szkoła filozofii. Na prośbę matki i ojca dziewczyny, Krates próbował zniechęcić ją do siebie. Bezskutecznie. Widząc więc, że Hipparchia go nie słucha, a jej decyzja jest nieodwołalna, położył przed nią kilka swoich rzeczy i powiedział: „Taki jest twój narzeczony. Oto cały jego dobytek. Zastanów się nad tym. Nie będziesz towarzyszką mojego życia, jeśli nie potrafisz żyć tak jak ja”.

Hipparchia nie tylko potrafiła żyć tak jak Krates. I została nie tylko jego żoną. Stała się jedną z najświetniejszych nauczycielek filozofii cynickiej. Nauczała mową i nauczała całym swoim byciem. Przywdziewała szaty takie jakie nosił jej mąż, nie tkała tak jak to wówczas miały w zwyczaju kobiety, a zdobywała i przekazywała wiedzę. Była też matką. Troskliwą. Dzieci pielęgnowała myjąc je jedynie w zimnej wodzie i usypiając w kołysce ze skorupy żółwia, by je zahartować i wzmocnić. Oraz by uświadomić im, że od dostatku i życia dla świętego spokoju zgodnie z wymogami obyczajów, ważniejsza – choć nieraz niewygodna – jest wolność.

Hipparchia o sobie samej napisała: „Jestem silniejsza niż Atalanta wobec Menelausa, bo moja wiedza jest lepsza niż ściganie się po górach”.

Tak też została zapamiętana. Diogenes Laertios właśnie Hipparchię, jako jedyną kobietę wśród osiemdziesięciu dwóch mężczyzn, umieścił w swoich „Żywotach i poglądach słynnych filozofów”.

Najprawdopodobniej od jej imienia pochodzi nazwa endemicznego dla Europy gatunku motyla. Motyl hipparchia, w Polsce znany jako skalnik, ma ubarwienie szaro brązowe jak szaty Hipparchii. Lubi przebywać tam, gdzie twarde podłoże najbardziej odpowiada jego naturze. Można go spotkać w surowych kamieniołomach, w otoczeniu niezbyt bogatym, ale pozwalającym mu na pełną swobodę. Hipparchia na pewno by go doceniła.

4. Nauru

W najmniejszej republice świata, Mikronezyjskiej Nauru – zwanej dawniej przez kolonistów angielskich Pleasant Island, a przez jej rdzennych mieszkańców Naoreo, co pewien niemiecki etymolog przetłumaczył „Idę na plażę” – celebrowano dziś Angam Day. W języku nauruańskim „angam” to zatriumfowanie nad przeciwnościami losu. Święto to po raz pierwszy obchodzono w 1932 roku. Wówczas, po kilkunastu latach od wyniszczającej plemię epidemii grypy, narodził się wreszcie 1500-tny obywatel – dziewczynka o imieniu Eidaruwo. Nauruańczycy mogli odetchnąć z ulgą. Będą trwać.

Przeczytałam o tym rano i wyszłam do pracy. Praca moja ma wiele zalet, w tym taką, że mogę sobie pozwolić na swobodny ruch myśli. Zatem sobie pozwalam.

Wiadomość o święcie na wyspie Mikronezji kazała mi zadać sobie pytanie: Czy jeden z największych pływających obecnie kontenerowców, którego widziałam na Malcie — „Alexander von Humboldt” pod banderą brytyjską — dopływa w rejony Nauru? I gdzie jest w tym momencie?

Dochodziło południe. Sprawdziłam. CMA CGM „Alexander von Humboldt” chwilę wcześniej opłynął archipelag La Galite nieopodal tunezyjskiej Bizerty. Jego kapitan — którym być może nadal jest Chorwat Zlatko Kapovic — obrał kurs na port w Suezie. Jeśli na wybrzeżach Galiteanów — choćby już nie po raz pierwszy — dostrzegł mniszki śródziemnomorskie, musiały na nim zrobić wrażenie. Słońce przyjemnie prażyło. Tam. Nie tutaj. Lecz jakoś i tu dzięki tej myśli przebijało zza chmur.

Przemieszczałam się po mieście — obiektywnie szarym i wietrznym — u boku mając Eidaruwo i kapitana Zlatka. Oraz widoki, jakimi syciły się ich oczy.

Gdy zaczęło zmierzchać wkroczyłam w opustoszałe Łazienki. Zostałam sama, wszystko ogarniająca ciemność i dokuczliwa wilgoć nieco burzyły mi dopiero co cieszące mnie obrazy. Wtedy przypomniałam sobie o Wasiliju Djaczkowskim.

Wasilij latem mieszka w Jakucku, lecz z nastaniem zimy, gdy 700 tysięcy rzek i 800 tysięcy jezior w tamtym rejonie twardo zamarza, on wyrusza ciężarówką do oddalonej o 1600 kilometrów Zyrianki, by mimo niewyobrażalnie trudnych warunków pogodowych dowieźć mieszkańcom tego niewielkiego osiedla wszelkie potrzebne do przeżycia produkty. Jeszcze jest przed sezonem, ale jeżeli tej zimy Wasilij również zdecyduje się na tę robotę, z pewnością już powoli szykuje się do wyjazdu.

I kiedy idę przez park, trochę w duchu marudząc na chłód, być może Wasilij w Jakucku, gdzie teraz jest kilkanaście stopni poniżej zera – a to dopiero początek tej ciężkiej pory roku – obmyśla jak najlepiej przejechać przez skutą lodem Lenę, jak nie ulec wypadkowi w najzimniejszym rejonie globu, jak nie utknąć na wąskich serpentynach Gór Czerskiego i czym nad Strumieniem Szamana obdarować duchy, które pomogą mu bezpiecznie przeprawić się do celu i z powrotem.

Przed wyruszeniem zje sutą kolację złożoną z różnych potraw z hariusów i ziemniaków, zgodnie z jakuckim zwyczajem powącha dzieci i żonę, by ich dobrze zapamiętać. A potem osiem razy w ciągu zimy będzie samotnie przez kilkanaście dni pokonywać skrzącą się białą głuszę.

Wyszłam z Łazienek na ruchliwą ulicę Gagarina. Na głośnym sygnale przejechała karetka. Wróciłam do rzeczywistości. Tej, w której nie jest ciepło jak na wyspach La Galite czy Nauru. W której jest ponuro i w której bywa smutno. Ale w której nie jest najgorzej. W której daje się jeszcze zapanować nad przeciwnościami losu. Albo przynajmniej można się łudzić.

 

Poza tym