Wiktor Rusin

Komfort słabej wiary

O świadomości drobnomieszczańskiej, katolicyzmie realnym i o tym, dlaczego jest on w dzisiejszej Polsce nadal postawą nie tylko politycznie, lecz także psychologicznie komfortową.

1. W rodzinnym kręgu

Pierwsza uwaga jest chyba dość prosta: polski katolicyzm jest na ogół płytki, ale paradoksalnie dlatego trzyma się mocno. Na rysunku Marka Raczkowskiego,  który kiedyś widziałem, jedna kobieta mówi drugiej coś takiego: „Nigdy w życiu nie zdecydowałabym się na aborcję, ale uważam, że kobiety powinny mieć wybór”, a druga na to „A ja odwrotnie”. To właśnie „ja odwrotnie” jest kwintesencją polskiego drobnomieszczaństwa. Słyszałem też, nawet kilka razy, analogiczny dialog o narkotykach:Ja nigdy w życiu niczego nie wezmę, nawet marihuany nie palę, ale dla dorosłych lżejsze narkotyki powinny być legalne.

-Moim zdaniem nie powinny być legalne, chociaż nie ukrywam, że czasem sobie zapalę. Kto by od czasu w życiu nie przypalił?

Jak bardzo swojskie jest to drugie zdanie! Z takiej właśnie postawy wynikają proste rady ojca: „Nie żartuj, weź ślub kościelny….Mnie jest wszystko jedno, ale babci będzie przykro, poza tym, co by nie mówić, to jednak ma swój klimat… Pójdź ze święconką na Wielkanoc, pójdź też czasem na mszę…A poza tym, rób sobie co chcesz. Zdarzy się, że trzeba będzie wziąć rozwód, no to się rozwiedziesz. Kochankę sobie znajdziesz? Bywa w życiu tak (Kochanka w przypadku kobiety ewentualnie już w dzisiejszych czasach też znaleźć czasem wolno, choć wciąż wolno nieco mniej). Na tacę też czasem trzeba rzucić, po kolędzie przyjąć. Dziecko, jak wszyscy, posłać na religię. Aborcja to zło, nie ma co do tego wątpliwości,,, ale są w życiu wyjątkowe sytuacje.”

„A to, że proboszcz…jest jaki jest, że księża się za dużo mieszają do wszystkiego? Cóż, to wiadoma sprawa – tak było, jest i będzie” – dopowie czasem ojciec. To właśnie edukacja, mało sentymentalna, polskiej petite bourgeoisie.

2. Katolicyzm realny, konserwatyzm realny

W tej sytuacji błędem, a co najmniej poważną nieścisłością, jest popularne w kręgach lewicowych bądź liberalno-laickich identyfikowanie polskiego katolicyzmu politycznego  ze skrajnym fundamentalizmem religijnym narzucanym niewierzącej mniejszości. Prędzej dominuje zjawisko, które warto nazwać katolicyzmem realnym. Ten miałby się do chrześcijaństwa, z jednej strony, a do „terroru religijnego” z drugiej, mniej więcej tak, jak socjalizm w Polsce po 1956 roku odpowiednio do Marksa i Stalina.

Wśród katolickiej większości standardowe obrządki religijne, np. msza niedzielna, nie wzbudzają chyba w praktyce dużo większych emocji niż ostatni odcinek popularnego programu telewizyjnego.  Później zobaczymy jednak, że ten brak większych emocji jest właśnie — paradoksalnie — gwarantem pozycji Kościoła w Polsce i jego wpływów. Stąd właśnie biorą się, mniej lub bardziej jawnie wyrażane, obawy pragmatycznej części środowisk prawicowych, że mocniejsze interwencje legislacyjne, na przykład dalsze ograniczanie dostępności aborcji, zakłócą ów komfort bycia realnym katolikiem.

Innymi słowy, w sprawie niekoniecznie chodzi o to, że Polska jest w twardym sensie aż tak nietolerancyjna. Wydaje się, że chodzi tutaj o coś szerszego, o pewną dyspozycję mentalną charakteryzującą rozmaitych „przewodników  stada”, zarówno na poziomie familijnym, jak i politycznym. Zarówno przewodników samozwańczych jak i tych posiadających pewną legitymację społeczną, chociażby formalną, nie powiązaną z realnym zaufaniem większości obywateli – np. typowy mandat poselski. Dyspozycję, która odpowiada ukonstytuowaniu się oraz  triumfowi w powojennej i dzisiejszej Polsce warstwy drobnomieszczańskiej (albo po prostu peryferyjnej, niezamożnej burżuazji). Temu zwycięstwu, nawiasem mówiąc, nie poświęcono do dziś należytej uwagi, mylnie identyfikując np. PRL, w całym okresie jego trwania, z „państwem proletariackim” bądź nieco jednak przesadnie opisując relacje w Polsce dzisiejszej na zasadzie tylko ostrych kontrastów społecznych, kulturowych i ekonomicznych między wykształconymi elitami z dużych miast a ewidentnymi przegranymi transformacji ustrojowej, z pominięciem „średnizny”.

Naturalnie, w tej atmosferze mentalnej rzymski katolicyzm, w swym popularnym masowym, zwłaszcza XIX wiecznym i XX wiecznym wydaniu sprzyjający, nie tylko w Polsce, formowaniu się konserwatywnego typu drobnej burżuazji, odegrał historycznie rzecz biorąc bardzo istotną rolę. Ale teraz może następować i chyba następuje, pewna reakcja zwrotna.  Mentalność drobnomieszczańska, będąc już sama na co dzień mocno zsekularyzowana, podtrzymuje katolicyzm w jego wymiarze politycznym, społecznym, jak również na poziomie bardziej oddolnych relacji między jednostkami.

Innymi słowy: rola Kościoła w Polsce byłaby  nieco słabsza niż obecnie, gdyby nie pewne formy narracji, które historycznie patrząc katolicyzm współkształtował, ale które już w zasadzie katolickie nie są.

Rola Kościoła w Polsce byłaby  nieco słabsza niż obecnie, gdyby nie pewne formy narracji, które, historycznie patrząc, katolicyzm współkształtował, ale które już w zasadzie katolickie nie są.

3. Teatr narodowy

Jakie to są formy?  Temat ten wymagałby odrębnego, uważniejszego opracowania. Wydaje się jednak, że jeśli  na samym początku pójdziemy tropami, którymi literatura naznacza mentalność drobnomieszczańską, nie pomylimy się chyba zbyt wiele. Po pierwsze: teatralny kolektywizm o moralizatorskiej podbudowie. To zjawisko ma podwójny wymiar: Do każdej postawy kolektywistycznej dobiera się podbudowę moralną. W zasadzie nie może zaistnieć w przestrzeni publicznej zbiorowość nie afiszująca się czynieniem dobra.

Tak więc kolektyw może być kolektywem, jeśli nachalnie głosi Dobro. Z drugiej strony, naturalnie dane działanie staje się dobre, dlatego właśnie, że jest kolektywne. Widać to już było o wiele dawniej, w przypadku statusu Jana Pawła II: Skoro Papież-Polak nakłaniał do dobra, wszelkie dysydenctwo wobec jego kultu było naruszeniem umowy zbiorowej, naruszeniem stygmatyzowanym nie tylko z perspektywy kulturowego katolicyzmu, ale też z perspektywy pewnej świeckiej etyki. Swego czasu prawo do bycia (szanowanym) człowiekiem niewierzącym przysługiwało tylko tym, którzy Papieża jako człowieka albo przynajmniej jako osobowość podziwiali, nawet jeśli nie podzielali niektórych jego nauk.

Taki kolektywizm, którego jakakolwiek krytyka (inna rzecz, oczywiście, że nie każda krytyka musi być sensowna) to moralne tabu, oczywiście istnieje na co dzień również poza Kościołem i poza bezpośrednio sprawami religijnymi. Np wzmacnia się, kiedy słyszymy o większej niż zwykle katastrofie górniczej, tragicznym wypadku drogowym z dużą liczbą ofiar itp.

Warto tu zwrócić uwagę na słowo teatralny. Mówi się też, że polski katolicyzm jest na pokaz. Oczywiście. Ale żeby nie osiąść na mieliźnie komunałów, warto byłoby się zastanowić dokładniej nad tym, co konkretniej te słowa w tym kontekście oznaczają i przede wszystkim, jakie skutki rodzi ta odmiana społeczeństwa spektaklu a la polonaise. To że ma ona charakter w źródłowym sensie odpustowy, tj. jest próbą zabezpieczenia pozycji moralnej, niskim kosztem, poprzez zdobycie się raz na jakiś czas na kilka konwencjonalnych gestów dających bilet wstępu do grona prawomyślnej większości, jest sprawą raczej jasną. Zwróćmy jednak uwagę, że właśnie  powierzchowność owego katolicyzmu jest dzisiaj gwarantem jego trwałości i w tym tkwi swoista mądrość jego politycznego realizmu.

Właśnie  powierzchowność owego katolicyzmu jest dzisiaj gwarantem jego trwałości i w tym tkwi swoista mądrość jego politycznego realizmu.

Wracamy tu znowu do rad ojca, tej osobliwej odmiany „kochaj i rób co chcesz”. To dilige et quod vis fac po polsku brzmiałoby: „Wierz, aby robić, mniej lub bardziej dyskretnie, to, na co masz ochotę”. Albo: „Bądź wierzącym, po to by móc grzeszyć. Byleby z umiarem”.  

Z jednej strony  podtrzymywanie w sobie takiej religijności  wiele nie kosztuje, z drugiej strony właśnie powierzchowność wyklucza właśnie jakąkolwiek jawną opozycję. W efekcie dość mało religijni Polacy stają się w pewnych okolicznościach katolikami nieprzejednanymi, nie tolerującymi odstępstw… choć może jednak wciąż pozorują to nieprzejednanie – ciekawa i niejednoznaczna to kwestia.Katolicyzm jest więc tak silny właśnie dlatego, że jest tak słaby, a to, co go dzisiaj ratuje to bardziej uniwersalna formuła myślenia drobnomieszczańskiego.

Postawmy oczywiście sprawę jasno: Nie twierdzimy, że w Polsce nie ma ludzi głęboko wierzących, ani że nie ma takich, których rozum laicko-oświeceniowy nazwałby nietolerancyjnymi fanatykami, ani wreszcie, że ateizm nad Wisłą, Odrą czy Wartą, jest tylko domeną nielicznych kręgów z klasy średniej wyższej albo środowisk uniwersyteckich. Twierdzimy raczej, że powszechność słabej, lecz niekwestionowanej (i w tym sensie jednak mocnej) wiary jest tym, co nadaje wciąż Kościołowi status hegemoniczny w kulturze oraz polityce.

Patrząc z punktu widzenia  interesów osobistych oraz klasowych drobnomieszczanina, zobaczymy, że w dzisiejszych realiach  prawie nikomu nie opłaca się w ogóle nie być katolikiem, przynajmniej formalnym.

W rezultacie, nawet jeśli – chociaż to może jednak przesada – statystyczny (tj. będący blisko „mediany” wyznaczonej pomiędzy najbardziej ateistycznymi i najbardziej ortodoksyjnymi religijnie) Polak nie jest żarliwym katolikiem nawet i od święta, a tylko od święta wyjątkowo gorliwie udaje, że nim jest, ten stan nie zmienia istoty rzeczy. Jak wiadomo, udawanie czy symulowanie może przecież prowadzić nawet i do czynu – jeśli musimy się uwiarygodnić w danej roli. Możliwe, że Polska to kraj ludzi w większości głównie deklarujących się jako  wierzący chrześcijanie – ale to dostateczny, w naszych warunkach może nawet większy, problem dla wszelkich programów państwa neutralnego światopoglądowo. Ponieważ zaś przewodnicy stada, klasa polityczna (i część „klasy intelektualistów”), co najmniej od czasów Gomułki, a już na pewno Gierka, potem niemalże bez wyjątku, zyskuje legitymację w oczach Polaków, przekonując, że jesteśmy narodem wyjątkowo przyzwoitym moralnie, w tej sytuacji na poziomie liderów życia publicznego ów kolektywizm musi być (przynajmniej w praktyce politycznej i ustawodawczej; to, który lider w co wierzy prywatnie nie jest w sumie szczególnie interesujące), o wiele silniejszy niż na poziomie jednostek.

Z tego ostatniego wynika, że dopóki szersze formuły patriotyczno-kolektywistyczne (a przedstawienie im praktycznej alternatywy jest dzisiaj rzeczą sporną) nie zostaną wyczerpane, względy niemalże „strukturalne” powodują, że klasa polityczna jest przeciętnie nieco bardziej konserwatywna moralnie od obywateli i dotyczy to również niektórych polityków podkreślających swój światopoglądowy liberalizm i „europejskość”.

4. Teatr konserwatywny, teatr liberalny

Trzeba w tym miejscu jeszcze bardziej sprecyzować pojęcie „teatralności”.  Konserwatywna mieszczańska formacja, patrząc od strony estetycznej, wyróżnia się ewidentną i w jakimś stopniu uświadomioną nad-naturalnością w zakresie technik inscenizacji publicznego spektaklu. Ta przesada zarazem jest związana z wiarą w bezpośrednią prawdziwość tego, co inscenizowane.  Nie chodzi więc o to, że patriotycznemu, czy moralizatorskiemu spektaklowi nieznane są fakty, związane z tym, że np. dany bohater narodowy nie był tak piękny, tak nieskazitelny i miał swoje słabości. Po prostu spektakl wymaga pewnego kostiumu. Tak samo, jak na wesele czy na pogrzeb nie chodzi się w stroju domowym. Jednocześnie jednak pewna wewnętrzna prawda tego, co przekazywane nie jest dyskutowana.

Odmienna jest moralność i estetyka krytycznego mieszczaństwa post-oświeceniowego (która nie jest skądinąd jedyną, ani zwłaszcza bezdyskusyjną alternatywą wobec spektaklu mieszczaństwa peryferyjnego). Tutaj eksponuje się właśnie zderzenie mitu z realnością. Eliminuje się to,  co jest postrzegane jako estetyzacja czy teatralizacja, do tego stopnia (i tutaj mogą się pojawić poważne wątpliwości), że wręcz a priori zakłada się pewne odbrązowienie mitów (które może być jednak, co konserwatyści pomijają, innym, subtelniejszym, narzędziem mitologizacji). Bohaterstwo jest często pokazywane od zaplecza. Bywa zaskakująco niepozorne. Bohater wręcz musi być momentami postacią przyziemną, a przy tym niejednoznaczną – i mowa tu nawet o narracjach ostatecznie wobec danego bohatera apologetycznych. Jednocześnie narracja eksponuje samą siebie –  skupiając się na kwestiach warsztatowych, niby-skromnie wyznaje, że przedstawia tylko pewien punkt widzenia, jeden z wielu.

W sferze kultury i publicystyki te dwie narracje mieszczańskie są u nas silnie obecne i zawłaszczają prawie cały horyzont narracji, a spór pomiędzy nimi jest jednym z symptomów tego, co mniej lub bardziej przesadnie określa się mianem „wojny polsko-polskiej”. W sferze politycznego spektaklu, jego estetyki i jego retoryki, z przyczyn chyba oczywistych, tej drugiej narracji (mylnie utożsamianej czasem z tym, co określa się czasem mianem post-modernizmu, podczas gdy chodzi tu bardziej o dosyć klasyczny, w dodatku dosyć ortodoksyjny pozytywizm) przebić się dużo trudniej. Nie  pomaga jej skądinąd czasem bardzo pryncypialne nastawienie, oczekujące, że krytyka opisanej „teatralizacji” zniesie wszelkie formy obrzędowości, że dajmy na to w czasie obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego będzie się głównie kwestionowało sensowność tego zrywu, w dodatku przyjmując interpretacje najdalej posunięte, czasem wątpliwe historycznie (np. widzące Powstanie jako ewidentny skutek ignorującego fakty romantyzmu, a nie tragiczną w skutkach decyzję powziętą wśród hamletyzowania, w ciężkim położeniu geopolitycznym i dynamicznie zmieniającej się, błędnie rozpoznanej, sytuacji wojennej).

5. Pokój nam wszystkim. Nie dziwaczyć!

Drugą cechą, powiązaną z pierwszą, jest familijny pacyfizm. Pragnienie pokoju (i przede wszystkim spokoju) w gronie wujów, stryjów,  szwagrów oraz zięciów, babć i cioć, polskich ojców oraz matek Polek. Naturalnie, obraz niejednego dnia życia polskiej (i nie tylko polskiej) rodziny bywa daleki od sielanki. Właśnie jednak dlatego wątki partriotyczno-religijne, ciut bardziej abstrakcyjne, są doskonałym pretekstem, ażeby ów pacyfizm przetrenować, udowodnić, że wszyscy Polacy to przecież jedna rodzina, której losy wprawdzie są nowelą, czasem pełną łez, z przesłaniem jednak bezdyskusyjnie pozytywnym.

Wyobraźmy sobie, że na łonie rodziny  jakiś polski syn albo polska córka wypowiedzą się krytycznie (mniej lub bardziej z sensem, bo przecież nie każda taka wypowiedź jest warta) na temat Jana Pawła II.  Założę się, że bardzo, bardzo rzadką reakcją byłoby „nie bluźnij”. O wiele częstszą: „Nie dziwacz”. „Nie zawracaj głowy”.

6. Przekleństwo analizy

Z tych nastawień wynika trzecia cecha, może najgroźniejsza, jaką jest odruchowa niechęć,  do jakiejkolwiek wnikliwszej analizy empirycznej tematu.

  Zwróciły kiedyś  moją uwagę opinie legislacyjne, przedstawione w biurze działającym przy nieżyjącym już I Prezesie SN, dot. zgodności z konstytucją tzw. związków partnerskich. Przede wszystkim tym, że były kilkakrotnie krótsze od opinii pozytywnych w tej kwestii i praktycznie nie zawierały analizy Konstytucji, tymczasem właśnie od strony formalnej ta sprawa jest skomplikowana. Na przykład – nawet jeśli udzielić konserwatywnej odpowiedzi na pytanie (a zarówno wykładnia językowa, celowościowa i historyczna, nie są tutaj oczywiste) czy sławetny art. 18 Konstytucji istotnie zabrania uznania innych małżeństw niż mężczyzny i kobiety, czy tylko milczy na ich temat, nie dając im gwarancji uznania, lecz nie zabraniając uregulowania tej kwestii na poziomie ustawy, pojawia się inne pytanie. Czy art. 32 ust. 2 Konstytucji, zgodnie z którym nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny nie wskazuje jednak na potrzebę zapewnienia, choćby poprzez legalizację związku nie-małżeńskiego, tych samych gwarancji instytucjonalnych parom tej samej płci w sytuacjach, w których ich problemy życiowe, przedstawiają się identycznie jak przypadku związków heteroseksualnych?  Opinie prawników „liberalnych”, w odróżnieniu od „konserwatywnych”, detalicznie analizują te aspekty sprawy.

Ktoś mógłby to łatwo zwekslować na kwestie hipokryzji, np. mógłby zauważyć, że wybitny skądinąd prawnik specjalnie potraktował temat na okrągło, gdyż doskonale wiedział, że dokładniejsza analiza podważyłaby jego konserwatywne poglądy (zresztą mimo generalnego bycia przeciw dość asekuracyjnie wyrażone). Możliwe, ale wchodzimy tutaj na grząski teren spekulacji, by nie powiedzieć dywagacji, nt. tego, co osoba publiczna myśli o czymś „prywatnie”.

Ktoś dodałby również sakramentalne stwierdzenie, że mechanizm selekcji elit nie były w III RP dość merytoryczny i stąd na najwyższych szczeblach, różnych formacji, różnych instytucji, od zawsze spotyka się niekompetencję, kompensowaną silnymi deklaracjami światopoglądowymi. W pewnej mierze tak – zwłaszcza że chyba trudno znaleźć państwo, czy organizację, którym byłby to problem całkiem obcy.

Możliwa jest jednak jeszcze inna opcja, z której wynikałoby, że konserwatywna część inteligencji i elit często nie jest ani „fałszywa”, ani fanatyczna, ani niekompetentna (w tym sensie, że np. w sprawie zupełnie neutralnej ,dany specjalista, przedstawiający niepoparte wnikliwą analizą poglądy w kwestiach moralnie kontrowersyjnych, jest świetnym fachowcem). Po prostu sama problematyzacja  kwestii kulturowo-światopoglądowych, budzi opór. Jest tabu wynikającym czasem, w konkretnych sprawach, z przynależności do Kościoła i przekonań religijnych, głównie jednak z określonego uformowania kulturowo-klasowego.

Najbardziej dramatyczna w tej warstwie społecznej byłaby myśl na przykład o tym, że drogą kazuistycznej analizy (a nie w wyniku nastawienia otwarcie ateistycznego, antyklerykalnego, czy libertyńskiego) można dojść do wniosków sprzecznych z intuicyjnym przekonaniem moralnym. Na przykład do wniosku, że nie ma żadnego racjonalnego powodu, żeby nie uznawać małżeństw homoseksualnych, albo przynajmniej rejestrowanych związków gwarantujących podobny status cywilny – niezależnie od własnej orientacji, wyznania i od tego co się samemu prywatnie sądzi na temat widoku 2 gejów na kobiercu. Być może  dla świadomości drobnomieszczańskiej  problemem z rejestracją związków tej samej płci, jest nie opór przed rewolucją kulturalną, czy zamachem na tradycyjne małżeństwo, lecz to, że nie byłaby ona żadną rewolucją – że jest to – do którego to wniosku, na marginesie, także państwa uważane za „najbardziej progresywne”, doszły stosunkowo późno – prawna konsekwencja prostej konstatacji, że liczne praktyczne elementy i konsekwencje bliskiej więzi dwóch osób, na przykład ekonomiczne,  w przypadku związku osób płci tej samej często przedstawiają się po prostu identycznie jak w przypadku więzi osób płci przeciwnej: Tylko tyle i aż tyle.

Te dyspozycje mentalne wspierają polski katolicyzm realny, jednak genezy ich najnowszych form nie można utożsamiać z wpływami religii, to znacznie szerszy i bardziej świecki obraz. Przykładem tego ostatniego jest, że myśl ultra-krytyczna i ultra-podejrzliwa (być może czasem aż do granicy doktrynerstwa albo hermetyzmu) wobec poglądów kolektywnie przyjętych, budziła w Polsce moralną grozę również w kręgach liberalno-laickich i lewicowo-laickich. Przypomnijmy, że w latach 90tych mitycznym wrogiem, również dla części pozytywistycznych progresistów, stał się niejaki Derrida.

7. A może jednak to ma sens?

W żadnym wypadku nie zmierzamy do zanegowania istotnej wagi sporów czysto politycznych, toczonych wokół takich kwestii jak prawo do aborcji, związki partnerskie, finansowanie Kościoła, czy religia w szkołach. Prędzej chodzi o zidentyfikowanie istoty oporu przed sekularyzacją, w sytuacji, w której Kościół instytucjonalny nie jest wcale kochany, życie prywatne i rodzinne oparte jest na formach dosyć nowoczesnych, a ludowy antyklerykalizm potrafi w sferze prywatnej sięgać opinii całkiem skrajnych: Z ust statecznego starszego człowieka, emerytowanego kolejarza, żarliwego sympatyka obecnego rządu, zdarzyło mi się słyszeć parę ładnych lat temu zadziwiające dociekania nt. rzekomo niejasnych przyczyn szybkiego zgonu poprzednika Jana Pawła II (o którym – ja już pewnie tego nie dożyję, ale wy młodsi zobaczycie – będzie się jeszcze mówić różne rzeczy). 

Wydaje się, że chodzi tutaj o szersze zjawisko kulturowe, powodujące, że bunt przeciwko status quo – trudniejszy skądinąd, czego nie wolno lekceważyć, na poziomie „Polski lokalnej” niż w głównych ośrodkach – jest nie tyle tym, co budzi grozę „ognia piekielnego” nawet w cudzysłowie, lecz czymś nierozumnym i nieopłacalnym. Liczne niedogodności życia w społeczeństwie klerykalnym, które są coraz bardziej odczuwalne i uświadamiane, wciąż nie zakłócają ogólnego bilansu strat i zysków.

Bunt przeciwko status quo – trudniejszy skądinąd, czego nie wolno lekceważyć, na poziomie „Polski lokalnej” niż w głównych ośrodkach – jest nie tyle tym, co budzi grozę „ognia piekielnego”, nawet w cudzysłowie, lecz czymś  nadal nierozumnym i nieopłacalnym.

Istotą oporu powinna być zatem nie abstrakcyjna, dogmatyczna „walka o świeckość”, ale walka z hegemonią kulturowego „reżimu”peryferyjnej  burżuazji, który stanowi wypadkową czasem pozornie sprzecznych, a jednak znakomicie się dopełniających cech takich jak: teatralny kolektywizm, związany z jednoczesnym, nie zawsze uświadamianym, „pragmatycznym dwójmyśleniem” i opozycją publiczne-prywatne, cynizm, opór przed  kazuistyczną krytyką, a nawet analiz deklarowanych wartości zbiorowych, presja zbiorowa wymuszająca deklaracje patriotyczno-religijne, połączona ze swoistym familijnym pacyfizmem i postawą „sybarycką”.

Ten kompleks drobnomieszczański to co najmniej podstawowy symptom (jeżeli nie przyczyna) polskiej względnej peryferyjności i potencjalnie nie tylko narzędzie wykluczenia dysydentów i mniejszości, ale i bariera rozwojowa dla ogółu. Jedną rzecz trzeba wprawdzie zastrzec: w żadnym wypadku nie można tutaj popadać w pułapki kulturalizmu, powszechnego w różnych debatach. Kulturalizm jest, oczywiście, niedorzeczny. Warto przywołać, że te same cechy kojarzone z kulturą, czy mentalnością konfucjańską, inaczej tylko nazywane i interpretowane, które pod koniec XIX i na początku XX wieku  podsuwały zachodnim antropologom łatwą odpowiedź na pytanie, dlaczego wspaniała cywilizacja chińska od dawna znajduje się w stagnacji i w starciu z kolonializmem europejskim nie ma środków obrony, dziś stanowią równie łatwą podstawę do wytłumaczenia ostatnich sukcesów Państwa Środka i prognoz jego przyszłego zwycięstwa nad Zachodem. Kulturalizm w Polsce jest na fali. Prawica konserwatywno-liberalna może tłumaczyć różnicę między dzisiejszym obrazem społeczeństwa a Polską marzeń, kompleksem homo sovieticus i skażeniem rosyjsko-radziecką mentalnością. Nowi mieszczanie mogą utyskiwać na kulturę chłopską i brak odpowiednika weberowskiej etyki protestanckiej. Lewica akademicka może mówić o kulturze folwarcznej i długim trwaniu pozornie wypartej  opresji pańszczyźnianej. Nie chodzi więc nam o to, by rozczarowaniom inteligenta czy nowego mieszczanina podsuwać kolejne kulturowe wyjaśnienie, np. właśnie dotyczące peryferyjnej kultury drobnej burżuazji. Nie twierdzimy zatem, że jest tak, że to właśnie ten kompleks kulturowy, a nie historia, geopolityka, czy geografia gospodarcza, decyduje o wciąż dość peryferyjnej pozycji Polski np. w światowym podziale pracy Możemy mieć jednak niebawem -a bardzo możliwe, że już dzisiaj mamy – do czynienia ze zwrotnym oddziaływaniem nadbudowy na bazę, żeby użyć swobodnie terminologii marksistowskiej.

Atak na ów kompleks musi jednak uwzględniać zarówno jego negatywne, długoterminowe konsekwencje, jak i pewną niezaprzeczalną wygodę życia w świecie urządzonym na jego podstawie.

Z pewnej perspektywy ekonomii zysków i strat, mamy z pewnością do czynienia z racjonalnym wyborem. Za cenę niewielkich wyrzeczeń zapewniasz sobie, jeśli nie zbawienie po śmierci, to na pewno wygodę, poczucie, że jesteś częścią wspólnoty, że jesteś normalny. Bycie np. właśnie ateistą czy kimś poza Kościołem, mogłoby być trudne nie tylko, a może nawet nie w pierwszej kolejności, z uwagi na etykietkę bycia człowiekiem „odrzucającym wartości”, ale też z uwagi na bycie kimś, kto za dużo rozumuje, ma właśnie, paradoksalnie, jakieś ideały – bo jak inaczej by odrzucał dosyć prosty deal. Jedno i (zwłaszcza) drugie jest niemile widziane w peryferyjnym, drobnoburżuazyjnym społeczeństwie. Ktoś doda, że pobożność można zawsze łatwo przed sobą samym i innymi udowodnić zwracając ostrze moralnego wzmożenia przeciwko temu, którym z przyczyn oczywistych nigdy się nie będzie. I tak, niestety sprawy się dziś mają. Np. heteroseksualista może łatwo dowodzić wierności „tradycyjnej wizji rodziny”, kiedy występuje przeciwko homoseksualiście (chociaż tu też raczej dominuje dzisiaj przekonanie, że jak ktoś się nie obnosi i – ważne w tym dyskursie – nie jest roszczeniowy, to jego prywatna sprawa), a niekoniecznie będzie się przejmował szóstym przykazaniem, kiedy chodzi o romans czy zwłaszcza seks przed-małżeński.

Owszem, w tym miejscu widać, że spór o aborcję jednak jest kluczowy: O ile patrząc statystycznie ryzyko komplikacji ciąży powodujących ciężkie wady płodu, w których przypadku możliwe jest wyeliminowanie przez ustawodawcę prawa do aborcji to 1 na kilkaset przypadków, to jednak potencjalnie to może się przytrafić każdej kobiecie w wieku rozrodczym i pośrednio jej partnerowi. Możliwe, że faktycznie tu już czara skrywanej goryczy (bo ona jest!) się przeleje. 

Stąd właśnie katolicyzm realny miał się najlepiej w klasycznym porządku III RP, w epoce, w której mieliśmy się jednoczyć wokół orła z czekolady. Aczkolwiek nadgryzały go w ostatnich latach postulaty modernizacyjne, z których najgłośniejszą była sprawa związków partnerskich i storpedowanie w 2013 r. projektu posła PO, m.in. przez część posłów z jego własnej partii.

Nie przypadkiem mówiliśmy tu o haśle modernizacji, bo to ona była głównym motorem, powodującym, że również nielewicowa część opinii społecznej zaczęła krytykować konserwatywną stagnację. Ideologia konwergencji z państwami tzw. Zachodu obejmowała jednak, jakkolwiek nieśmiało i z opóźnionym zapłonem, kwestie nie tylko ekonomiczne, lecz również, powiedzmy, „światopoglądowe”. Również z tego względu część centrowego mieszczaństwa zaczęła popierać, będące oczywistością  w dzisiejszej Europie Zachodniej, postulaty, które w polskich warunkach wydawały się być jeszcze do niedawna domeną niszowych środowisk feministycznych czy LGBT. 

Bardzo prawdopodobne, że gdyby wyborcy poprzedniemu obozowi podarowali jeszcze jedną-dwie kadencje, mielibyśmy do czynienia z pełzającą sekularyzacją i liberalizacją większości społeczeństwa, nawet jeśli rządzący nie byliby entuzjastycznymi animatorami tych procesów. Ów konserwatyzm realny miał się jednak nieźle i dlatego możliwe, chociaż w żadnym razie nie jest to przesądzone, że właśnie obecna sytuacja polityczna po raz pierwszy poważniej go nadwyręży. Wciąż bowiem dominuje, mimo wielu (patrz niżej) symptomów kryzysu, związanych na ogół z eskalacją rasizmu i sygnalizowanym tu i ówdzie przeświadczeniem o bliskim Zmierzchu Zachodu, dogmat (mgliście, inna sprawa, definiowanej) nowoczesności czy europejskości.

W dziedzinie regulacji prawnej kwestii, nazwijmy je roboczo zbyt ogólnym pojęciem „światopoglądowych”, także pod rządami SLD czy PO, Polska ze swoimi różnymi „kompromisami” była w istocie jednym z kilku najbardziej konserwatywnych krajów Europy (nie tylko UE), lecz można to było jeszcze sobie wytłumaczyć tym, że z przyczyn kulturowych nie jesteśmy tak liberalni jak jakaś Szwecja czy Holandia, co ma i swoje dobre strony. Takie tłumaczenia były możliwe właśnie dzięki temu, że w kwestiach drażliwych z perspektywy nauki Kościoła władza posługiwała się retoryką „kompromisu”, a w pozostałych ideologią „europeizacji”. Ewentualne zaostrzenie przepisów o aborcji przy panującej atmosferze ideologicznej może natomiast wywołać w kręgach politycznie uważających się za pragmatyczne, umiarkowane, czy wypośrodkowane, po raz pierwszy silne wrażenie skansenu. Trudno powiedzieć jak sprawy się potoczą. Największym triumfem kompleksu drobnomieszczańskiego i największą klęską jego krytyków byłoby  przesunięcie sławetnego polskiego kompromisu nieco bardziej na prawo.

8. Liberalizm niekonsekwentnego konserwatyzmu

Spójrzmy jednak na to zjawisko z drugiej strony i jeszcze raz wróćmy do rad ojca. Niektórzy badacze społeczności bezpaństwowych, uważanych przez mieszczański dyskurs za „pierwotne” uważają, że społeczności te niekiedy nie tyle nie znały instytucji państwowych, co nie chciały ich uznać i  dostrzegłszy ich zalążki broniły się przed ich nadejściem. Załóżmy zatem, że polski petite bourgeois dostrzega własne dwój-myślenie, ale jednocześnie przeczuwa istnienie modelu laicko-krytycznego i obawia się jego ciężaru.

Czy nie może tak być? Porównajmy dotkliwość  spowiedzi, do której przystępuje ktoś, kto nie ma na sumieniu najcięższych występków, aczkolwiek zgrzeszyć mógł na przykład przeciwko szóstemu przykazaniu, z wnikliwością i pryncypialnością sesji psychoanalitycznej. W reżimie konserwatyzmu realnego trójkąt miłosny jest wyjściowo moralnie zakazany. Jednak zdarzają się różne sytuacje, ludzie są tylko ludźmi, a kto jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamieniem… Naturalnie, warunkiem immunitetu chroniącego przed potępieniem różnych grzechów i grzeszków życia prywatnego, jest zakaz dziwaczenia, tj. otwartego negowania samych pryncypiów tradycjonalistycznego reżimu.

Tymczasem w świecie (prawdziwym lub wyimaginowanym, to istotna, a jednak w kontekście tych akurat uwag drugorzędna kwestia) nowoczesnego reżimu liberalnego, układ taki potencjalnie jest akceptowalny. Żadne formy relacji monogamicznych, czy zwłaszcza małżeńskich nie są a priori obligatoryjne. Być może jednak terapeuta zada ci o wiele trudniejsze pytania od  kapłana kościoła rzymskiego. Zaleci przeanalizować popędy oraz ich podłoże, będzie badał, czy każda z decyzji była odpowiedzialna i co podmiot angażujący się w dany model relacji chciał sobie samemu udowodnić. Będzie trzeba wyjaśnić, czy relacje w trójkącie były dobrowolne oraz wolne – a to  jest  prawdopodobnie niemożliwe – od choćby śladowych ilości szeroko rozumianej eksploatacji i przemocy.

Być może świadomość konserwatywno-realna przeczuwa, albo przynajmniej wyobraża sobie to, że świat laicko-liberalny może się okazać, przy całej wyjściowej elastyczności norm i potencjalnie krytycznego do nich nastawienia, bardziej ortodoksyjny i znacznie poważniej traktujący moralność.  Bardzo możliwe, że na płaszczyźnie ideologicznej „niepoprawność polityczna” prezentowana np. przez Donalda Trumpa sugeruje przedstawicielowi białej middle class życie w istocie swobodniejsze niż w wariancie proponowanym przez środowiska lewicowo-liberalne.

Być może świadomość konserwatywno-realna przeczuwa, albo przynajmniej wyobraża sobie to, że świat laicko-liberalny może się okazać, przy całej wyjściowej elastyczności norm i potencjalnie krytycznego do nich nastawienia, bardziej ortodoksyjny i znacznie poważniej traktujący moralność. 

Analogicznie, polski konserwatyzm realny miałby we własnym mniemaniu dwa atuty dające mu przewagę nad wizją wyobrażonego porządku, który się zainstaluje po jego odrzuceniu:

Po pierwsze przewagę motywowaną argumentami ściśle konserwatywnymi, związanymi z przeświadczeniem, że dopóki wierzymy w niezmienne zasady, to ich  łamanie od czasu do czasu nie przekracza granicy bezpieczeństwa (wiara w pryncypia połączona z tolerancją dla dyskretnych odstępstw wskazywałaby na przestrzeń drobnomieszczańskiej normalności, a nawet naturalności). Po drugie jednak również przewagę motywowaną liberalnie – przekonaniem o większej właśnie łatwości uzyskania dyspensy. Zwłaszcza, że to, do jakiego momentu można być w praktyce niewiernym świętym zasadom jest w porządku konserwatyzmu realnego dosyć zrozumiałe. W wyobrażonym nowoczesnym reżimie liberalnym same zasady podlegają otwartej debacie, lecz jeśli zostały doraźnie ustalone, są odtąd traktowane ze śmiertelną powagą przez oświeconych apostołów. Nawet jeśli dominuje podejście terapeutyczno-resocjalizacyjne i sankcje nie będą najbardziej dotkliwe, wiązać się z tym może pewne poczucie „cierpienia”, doznawanego przez jednostkę, która żyje w społeczności stawiającej na pryncypium krytycznej debaty. Moralność — i tak może właśnie jest od czasów Kanta — nie byłaby w oświeceniowym społeczeństwie kwestią konkretnych dogmatów, ale kwestią nastawienia i poszukiwania — patrzącego jednak nieodmiennie i nieustępliwie na przeróżne zjawiska z perspektywy moralnej.

Stąd jednostce umiarkowanie niemoralnej najwygodniej żyć w świecie umiarkowanie przed-oświeceniowym bądź anty-oświeceniowym.

Nie znaczy to, że pierwsza motywacja nie jest bardzo ważna. Powróćmy tu poglądów w rodzaju: „Czasem na imprezie palę jointa, a przynajmniej paliłem, kiedy byłem młodszy (i w domyśle – nie dopuszczam, żeby mnie za to ktokolwiek ukarał), ale nie zgodziłbym się na legalizację jakichkolwiek narkotyków)”.

9. Pragmatyczne dwójmyślenie

Tego rodzaju dwójmyślenie ma dwie (tylko pozornie sprzeczne) podbudowy: kolektywno-egalitarną i indywidualno-elitarystyczną. Współdziałanie jest następną niezwykle istotną cechą nadwiślańskiej formacji konserwatywnej.

Pierwsza, związana jest z przekonaniem, że nie wolno sobie uzurpować publicznie praw, które wykraczają poza oczywiste dobro kolektywu adorowane w teatrze wzmożenia moralnego. Skoro mówi się na publicznej scenie, że narkomania jest złem i zabija polskie dzieci, nie sposób pozwolić sobie na jakikolwiek wyłom, np. w postaci poparcia dla legalności środków dosyć powszechnie uważanych dzisiaj za raczej mało szkodliwe. Właściwie nie powinno się nawet na takie tematy dyskutować, chyba, że za pomocą komunałów w stylu „od trawki zaczyna się tragedia”. Oczywistość podstawowej wartości, którą jest zdrowie publiczne, ustąpić musi przed własnym widzi mi się.

Ale od razu przychodzi  w sukurs druga racja: skrycie egoistyczna: „Ja mogę, a przynajmniej mogło mi się to zdarzyć, kiedy byłem młodszy, brać sobie od czasu do czasu tzw. miękkie narkotyki. Ale co by to było gdyby wszystkim wolno było to robić oficjalnie?   Jest przecież tyle hołoty i żulii bez hamulców?!”  (Lewica akademicka nie miałaby racji, przypisując automatycznie wszystkie takie teksty inteligentom, czy ludziom z klas uprzywilejowanych). W ten sposób dwie pieczenie piecze się na jednym i tym samym ogniu konserwatyzmu realnego. Jest się zarazem przykładnym, typowym przedstawicielem normalnej większości i kimś lepszym od innych, wyjątkowym.

Cyniczny pragmatyzm owego konserwatyzmu sprowadza się w praktyce do tego, że  represyjność polskiego reżimu prawno-kulturowego nie zbliża się nawet do poziomu przysłowiowych talibów. Jednak trzeba koniecznie zwrócić uwagę, że ten swoisty polski  konserwatywny centryzm jest wynikiem kolizji (raczej jednak kolizji niż syntezy) przesłanek zupełnie nieumiarkowanych.

Po pierwsze, niepodlegającego debacie moralnego kolektywizmu. Po drugie, narcyzmu indywidualnego, zrywającego stosunkowo swobodnie konserwatywną umowę społeczną.  Człowiek, który uważa, że nie wolno odstąpić od karania za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków, chociaż sam palił marihuanę kilka razy w życiu i uważa to za coś w sumie normalnego, nie ma z tym kłopotu, jest niekonsekwentny. Ale ta niekonsekwencja ma dwa sprzeczne motywy, które w sumie składają się na jej osobliwą logikę. Po pierwsze, jest ktoś taki żarliwym obrońcą twardej moralności prawicowej. Po drugie jednak, jest szlachciurą, sobiepanem, który uważa, że jemu wolno czasem robić coś, co w zasadzie powinno być wszystkim zakazane. Starcie tych dwóch motywacji sprawi, że prawodawcy wychowani w tego typu kulturze skonstruują reżim na swój sposób wypośrodkowany: Mocno represyjny, ale bez skrajnej drastyczności, za to nie bez luk. To „centrowe” podejście jest jednak ufundowane na sprzeczności.

Centryzm ów natomiast staje się ostatnio dość modnym produktem pseudo-ideologii. Polacy, przynajmniej we własnych wyobrażeniach, stają się narodem istotnie pasującym na przykład do konserwatywnych wizji Huntingtona, zgodnie z którymi sukces tzw. cywilizacji zachodniej polegał, z jednej strony, na tolerancji dla mniejszości, formalnym równouprawnieniu i prawie do kwestionowania autorytetów, przy jednoczesnej, mniej lub bardziej nieformalnej, dominacji i niepodważanym autorytecie tych grup i klas społecznych, które najlepiej reprezentowały jego wartości – po to, aby zachodni liberalizm nie wyrodził się w obojętność wobec wszelkich, w tym swoich własnych zasad.

Słyszy się na przykład hasła kwestionujące ideę „wzorca zachodniego”chociaż w moim przekonaniu jeszcze nie w stopniu zupełnie odwracającym wektory ideologii dominującej 1989 r. To przekonanie o tym, że polska kultura polityczna prezentuje pewien złoty środek pomiędzy, z jednej strony, jakoby przesadnym i zjadającym własny ogon permisywizmem zachodnioeuropejskim, a z drugiej strony mitycznym światem Islamu, przez Kowalskiego utożsamianym z czymś na poziomie  ISIS, Al-Kaidy, talibów afgańskich, wahabickiej Arabii Saudyjskiej, w najlepszym razie Iranu.

Dominujący model oraz częściej podpowiada jednostce przynależnej do większości konformistyczny rodzaj tolerancji wobec różnych odstępstw. Różnie definiowane mniejszości, będące przedmiotem moralnych ataków ataków, mają trochę pod górkę, ale przecież – ktoś powie – im również nic naprawdę złego się nie dzieje. Oferta pewnego rodzaju niechętnej akceptacji, co prawda na warunkach dość ciężkich, jest również tutaj obecna…A jeżeli pedały i inne feministki, które tak bardzo ujadają na Polskę, chcą poznać, czym jest prawdziwa nietolerancja, niech wyjadą na próbę do krajów muzułmańskich, tak bardzo hołubionych przez tęczowe lewactwo z Paryża, Berlina czy Sztokholmu.

Skoro już pojawił się ten ostatni wątek – reakcje na kryzys migracyjny pokazują, że jest możliwa otwarta faszyzacja polskiego konserwatyzmu realnego i grasujące w internecie memy pokazujące Auschwitz (czyj to obóz w takim razie, bo przecież nikt nie twierdzi, że polski?) jako ośrodek dla uchodźców są pierwszym tego sygnałem. Poczucie zagrożenia „islamskim osadnictwem” jest tym, co jedna doskonale instynkty agresywne z apologią pokojowego życia dobrych, polskich rodzin, które trzeba chronić.

10. Dokąd?

W tym ostatnim kontekście ważny jest jednak również kierunek ewentualnego odejścia od Kościoła. Standardowy polski antyklerykalizm nie uwzględnia tego, że można  skręcić na przykład w stronę faszystowsko-neo-pogańską. 

Przykładem będą ci wszyscy, którzy nienawidzą Franciszka I za jego wypowiedzi o uchodźcach. Ci którzy zastąpiliby współczesną katechezę Watykanu, głoszącą, że homoseksualizm jest nienaturalny, ale gejom należy się szacunek, współczucie i modlitwa o ich zbawienie, otwartym okrzykiem: „Śmierć pedałom!”. Oni jednocześnie często uważają, że aborcja nie powinna być zupełnie zakazana, bo jeszcze mi się wpadka z moją kobietą przytrafi w złym momencie, ale generalnie, „Jak laska rozkładała nogi, to niech nie skrobie dzidziusia.”

Być może największym zagrożeniem, którego dziś nie da się wykluczyć, byłby sukces formacji (w tej kolejności) skrajnie szowinistycznej, autorytarnej, rasistowskiej, a przy tym momentami antyklerykalnej i w jakimś zakresie permisywnej obyczajowo. Wydaje się bowiem, że o ile postępująca faszyzacja polskiego drobnomieszczaństwa jest niewykluczona, to połączenie haseł rasistowskich czy szowinistycznych z legislacją motywowaną ortodoksją katolicką i konserwatyzmem tradycyjnym nie zapewni brunatnym formacjom większego sukcesu. Zdają sobie z tego doskonale sprawę sprytniejsi ideologowie skrajnej prawicy, np. Rafał Ziemkiewicz krytykujący zeszłoroczny tzw. Marsz Niepodległości za obnoszenie się z hasłem „My chcemy Boga”. 

Sukces taki, zwłaszcza w młodszych rocznikach, mogłaby dopiero osiągnąć platforma nacjonalistyczna i (politycznie) anty-liberalna, która w sferze moralności rodzinnej czy seksualności zachowywałaby się dość dwuznacznie, np. łącząc rytualną „polityczną niepoprawność” i kpiny z różnych środowisk „postępowych” z pewnym „tumiwisizmem”, być może podnoszącym dzisiejszy faktyczny cynizm i dwójmyślenie konserwatysty realnego do rangi jawnych zasad. To istotny problem, który trzeba wziąć pod uwagę, w starciu z dominującą formacją kulturowo-ideologiczną.

Standardowy antyklerykalizm ujmuje sprawę jednocześnie zbyt szeroko i zbyt wąsko.

11. Pokój czy miecz?

Z tej perspektywy trzeba zadać pytania strategiczne:

Czy przeciwstawienie się hegemonii  konserwatyzmu bądź katolicyzmu realnego polegać ma na kazuistycznej perswazji, życiowych przykładach, pokazujących jednocześnie, że nie chodzi o żadne frontalne atakowanie wiary, ani nawet co do zasady religii instytucjonalne?

Czy jednak na  otwartym ataku na podstawowe dogmaty ideologiczne?

Czy strategia oporu polegać miałaby na ostentacyjnym uderzeniu w dominujące schematy kulturowo-polityczne, pokazującym, że inna rzeczywistość jest (i musi być) możliwa. czy, przeciwnie, na urządzeniu nieco innego społeczeństwa w ramach z grubsza tego samego kulturowo-politycznego krajobrazu, przy jego akceptacji, przynajmniej doraźnej?

Okazuje się, że obie te drogi są mocno wyboiste i zarówno ten stan rzeczy, jak i możliwe rozejścia obu dróg w zupełnie przeciwnych kierunkach, tłumaczy problem z podważeniem hegemonii polskiej petite bourgeoisie.  Te rozejścia wynikać mogą notabene nie tylko z kontrastów pomiędzy percepcją liberalną i lewicową, ale również z wewnętrznych pęknięć w ramach każdej z  tych percepcji: To jasne, że wyjściowo lewica, także w sprawach „światopoglądowych” będzie radykalniejsza, podczas gdy nawet bardziej progresywni (neo)liberałowie będą chcieli  zapalić i świeczkę świeckiemu społeczeństwu i Kościołowi ogarek (albo wciąż na odwrót). Jednak  spotkać można dziś w Polsce również wielu zwolenników gospodarczego liberalizmu nastawionych naprawdę skrajnie anty-nacjonalistycznie i antyklerykalnie, podobnie jak i lewicowych teoretyków, którzy uważają za wskazane szanować konserwatywną wrażliwość warstw nieuprzywilejowanych.

Perspektywa empiryczna, opierając się na zasadzie „żyj i daj żyć innym”, za pomocą której Maciej Gdula ostatnio charakteryzował postawę klas ludowych, dążyłaby do rozbrojenia dotąd w duże mierze niedyskutowanych tabu konserwatywnych argumentacją „życiową”, pragmatyczną.

Są przykłady, że to może działać: Na przykład, poparcie dla adopcji dzieci przez pary tej samej płci  według różnych sondaży praktycznie nigdy nie przekraczało maksymalnie ok. 20 procent, jeżeli pytanie było zadawane ogólnie. W 2014 r. ankieterzy CBOS zadali jednak trochę inne pytanie: Proszę wyobrazić sobie następujące sytuacje: „Dwie kobiety lesbijki prowadzą wspólnie gospodarstwo domowe i wychowują dziecko jednej z nich„. Okazało się, że 56%  respondentów akceptuje taką sytuację (w przypadku zbliżonego pytania o parę gejów – 52%”). Ta różnica wskazuje, że postawy społeczne, nawet w sprawach wydawałoby się nad Wisłą na razie zupełnie utopijnych jak adopcja dla par LGBT mogą być zupełnie inne, jeżeli posłużymy się językiem odrzucającym generalizacje („adopcje homoseksualne”, „przyjmowanie muzułmanów” itp.), za to odwołującym się do empatii i zdrowego rozsądku.

Jeżeli przyjęliśmy, że rewolucje światopoglądowe w Polsce nie trafiają na podatny grunt, ponieważ bilans rzeczywistej dolegliwości opresji i zakazów, które chce się odrzucić (jeżeli są one w ogóle odczuwane) w stosunku do wysiłku, jaki towarzyszyłby rewolcie, a zwłaszcza do niepewności, co by nastało „po zwycięstwie”, dla większości przemawia wciąż za utrzymaniem, mniej lub bardziej niechętnym, status quo, droga pragmatyczna, wyżej opisana, wydaje się być sensownym rozwiązaniem.

Nie jest to jednak wcale oczywiste. Z kilku względów:

Po pierwsze, wskazaliśmy, że właśnie kazuistyka w odniesieniu do kwestii „otagowanych” ogólnymi i kontrowersyjnymi etykietkami jest w świadomości katolika realnego wykluczona. Oznaczałoby to, że taka mieszczańska, pozytywistyczna perswazja, oparta na życiowych przykładach, skuteczna może być, owszem, w niewielkiej skali, w konkretnych debatach. Natomiast w skali ogólnokrajowej debaty politycznej wymagałaby ogromnego wysiłku, niekoniecznie przynosząc lepsze plony niż rzucanie haseł bardziej radykalnych. Jednocześnie – to ryzyko jest już dobrze znane – jeśli w teatrze politycznym opcja narodowa może sobie pozwalać na dowolnie cięte określenia i dowolnie grube ogólniki, a główną strategią protestu będzie argumentacja ostrożna, pragmatyczna, wyważona, może się okazać koniec końców, że to ona właśnie, pomimo jej konserwatyzmu, zostanie obsadzona – raczej mimo woli- w roli rewolucyjnej. Sprawa robi się poważna zwłaszcza w hipotetycznej sytuacji, w której równocześnie postępowałaby faszyzacja innej części realnych konserwatystów. Wróćmy do badań CBOSu — ile znaków zajmuje pytanie: Czy jesteś za tym, żeby dwójka pederastów chowała małego chłopca?, a ile pytanie:  Proszę wyobrazić sobie następującą sytuacją: 'Dwaj partnerzy życiowi orientacji homoseksualnej prowadzą od lat wspólnie gospodarstwo domowe i chcą wystąpić o  wspólną adopcję dziecka tragicznie zmarłej siostry jednego z nich…?Skutecznym pragmatykiem będzie ten, który potrafi przedstawić własne pozycje w formie równie zwięzłej jak mem w rodzaju „Oto, komuszki, wasze multi kulti” na tle zdjęcia brodatych bojowników ISIS właśnie ścinających komuś głowę.

Poza tym taki pragmatyzm, zakładający, że pewien konserwatywny horyzont jest nieprzekraczalny, może zbyt łatwo popaść w odwrotną przesadę i zacząć lekceważyć, a nawet pacyfikować wiele oddolnych, wprawdzie wciąż dzisiaj niewystarczających, gestów autentycznego buntu.

To, że postawa pragmatyczna, oferująca zastąpienie konserwatyzmu drobnomieszczańskiego, liberalniejszą, bardziej elastyczną i uwspółcześnioną jego formą, i postawa bardziej radykalna, gotowa do stanowczego sformułowania anty-konserwatywnych postulatów, mają dużo słabości, nie znaczy, że nie mają swoich mocnych stron.

Konflikt pomiędzy zwolennikami jednej i drugiej taktyki przezwyciężenia konserwatywnej peryferyjności może okazać się kiedyś ostatnią deską ratunku, istną Wunderwaffe obrońców konserwatyzmu realnego w jego twardej odmianie. 

 Natomiast relacje i ewentualne sojusze dwóch strategii oporu będą się natomiast kształtować na konkretnych frontach.

Głównym z nich jest dzisiaj kwestia feministyczna:

Mówiliśmy, że konserwatyzm realny jest rozwiązaniem wygodnym dla większości.  Ale czym jest większość? Jak wiadomo, kobiety w Polsce są większością nawet czysto arytmetycznie. Jeżeli jednak potraktujemy sprawę serio i pójdziemy tropem definicji większości hegemonicznej jako grupy niekoniecznie dominującej liczebnie, za to kształtującej porządek kultury i władzy, kobiety będą wciąż mniejszością – przynajmniej w sferze życia publicznego i politycznego w sensie ścisłym. Badania opinii wskazują, że kobiety częściej (i coraz częściej) opowiadają się za poglądami progresywnymi, ale jednocześnie (wbrew obrazom z Manif itp.) są – zwłaszcza kobiety młodsze, mieszkanki mniejszych ośrodków –  rzadziej zainteresowane polityką i sprawami publicznymi, a w ich światopoglądzie ostatecznie częściej  dominuje centryzm i „unikanie skrajności”. Współczesne obywatelki Polski są więc  nadzieją na zmianę status quo i być może głównym wehikułem tej zmiany, ale i zbiorowością, której znaczna część bardzo skutecznie, nawet jeśli często nieświadomie, obecny status (w jego miększym, mniej agresywnym wydaniu) podtrzymuje. Sytuacja ta pokazuje, że katolicki konserwatyzm realny trzyma się dość mocno, ale na jego obrazie pojawiają się kolejne pęknięcia.

Obraz ten rozbić może, jak się zdaje, tylko ktoś jednocześnie odważny, szczery i liczący się okolicznościami.

 

 

 

Poza tym