Wiktor Rusin

Wrogość na peryferiach

Z cyklu: Biedni Polacy patrzą na III Świat.
Dlaczego część zachodniej lewicy nie płakała nad losem dysydentów z Warszawy, a inteligent krakowski nie użalał się nad losem prześladowanych w Chile? Jak wyjść z tej geopolityczno-intelektualnej katastrofy, której widmo znów nas prześladuje?

James Baldwin i Zbigniew Herbert, zdjęcia z domeny publicznej, Allan Warren, CC BY-SA 3.0
James Baldwin (Allan Warren, CC BY-SA 3.0) i Zbigniew Herbert (zdjęcie w domenie publicznej)

Czarno-biały film

Widziałem jakiś czas temu I’m not your Negro Raoula Pecka (bardzo dobry film!) i między innymi zapadły mi w pamięć słowa Jamesa Baldwina, świetnego pisarza amerykańskiego, o dość napiętnowanej, zwłaszcza wtedy, w latach 60tych, tożsamości zarazem Czarnego i homoseksualisty.

Baldwin miał pretensje, które można tak streścić. Jak to jest: Kiedy biali, na przykład Polacy albo Irlandczycy, walczą o niepodległość i są dyskryminowani za pochodzenie, cały biały świat kibicuje im, a kiedy czarni Amerykanie walczą mniej więcej o to samo, białych to oburza.

Mniejsza na razie o ścisłość tej krótkiej dygresji Baldwina. Paradoks tej wypowiedzi, na który dalej zwrócimy uwagę, gdyby ją czytać dosłownie, polega na tym, że Polaków czy Irlandczyków represjonowali siłą rzeczy też biali (o czym Baldwin powinien dobrze wiedzieć) i to często bezwzględnie.  Więc nie wszyscy biali, siłą rzeczy, stali w naszej obronie.

Więcej chrustu dołożył do pieca w jednym z wywiadów Jean Genet – „biały”, wielki francuski pisarz, sojusznik walki m.in. Algierczyków i Palestyńczyków, o bujnej kiedyś kryminalnej karierze, który pod koniec życia, pytany przy okazji o stan wojenny w Polsce, twierdził, że współczuje Polakom, ale prawdziwa przemoc jest na linii północ-południe i mniej go obchodzą wojny białych ludzi. Poza tym, dodał, w Polsce, przed wojną, posadzili go (za upłynnianie fałszywych pieniędzy, w Katowicach, por. „Dziennik złodzieja”).

Kompleks Sartre’a

Po naszej stronie dawnej żelaznej kurtyny poczucie opuszczenia było analogiczne. Zbigniew Herbert, w jednym wywiadów z lat 80tych, ten jeszcze Herbert, który Adama Michnika nazywał „najserdeczniejszym przyjacielem”, żalił się, że zachodnioeuropejskich intelektualistów nie obchodzi niewola narodów środkowej Europy albo sobie ją zanadto racjonalizują.

Miałem rozmowy i z Boellem, i z Grassem, i z Frischem, i z tymi, z którymi jestem trochę zaprzyjaźniony, ale muszę powiedzieć, że to były dość ciężkie rozmowy, ponieważ widziałem coś schizofrenicznego. Ja naprawdę nie jestem za handlem niewolnikami, nie jestem za tym, żeby w Chile ludzi katowano. Natomiast milczenie na temat Czechosłowacji jest dla mnie obraźliwe. Zwłaszcza milczenie człowieka, który mianuje się socjalistą, humanistą — mówił wtedy poeta.

Oto słuszne słowa inteligenta środkowo-europejskiego, który przynajmniej wówczas nie wydawał się być w najmniejszej mierze zwolennikiem Pinocheta czy innych Galtierich. Ja też nie znoszę wyzysku, który mierzi lewicę, ale niech w takim razie — dodaje z wyrzutem — „Sartre’owie” zdobędą się na analogiczne potępienie tego co stało się na Węgrzech w 1956, w Czechosłowacji w 1968, czy w Polsce pod koniec roku 1981.

Przez to trzeba przebrnąć, przez te wszystkie tabu — skończył Herbert.

No właśnie.

Asymetria geopolityki

Być może zatem między ruchami lewicowymi i antykolonialnymi na Zachodzie oraz w III świecie i ruchami dysydenckimi w Europie Środkowej istnieją pewne pretensje, mniej lub bardziej stłumione, powstałe z powodu…braku symetrii.

Ktoś szlachetny chociaż może (niestety!) mimo wszystko naiwny może odnieść wrażenie, że jakieś dziwne podziały, geograficzno-ideologiczne (nazwijmy to w ten sposób) i wyrosłe z nich uprzedzenia, nie pozwalały zgodzić się co do  prostej rzeczy:

Złe były i rasizm w USA, i prześladowanie niezależnie myślących (a przy okazji, owszem, także i mniejszości, jak chociażby w Polsce 1968 roku) w bloku wschodnim. Złe było stłumienie powstania węgierskiego i złe było obalenie przez Brytyjczyków i Amerykanów irańskiego lewicowego premiera Mossadegha (które pośrednio doprowadziło do wzmocnienia imama Chomeiniego jako jedynej realnej alternatywy przeciwko rządom szacha).

Takie stwierdzenia byłyby jednocześnie słuszne i pięknoduchowskie. Niestety, również pięknoduchowskie. Obiektywny problem ze znalezieniem eleganckiej symetrii sprawiał nie tylko konflikt globalny i konieczność wyboru „mniejszego zła”, ale też niekiedy zupełnie inny charakter poszczególnych przewin: Francuzów, Anglików, Amerykanów, czy z drugiej strony Sowietów. Owszem, obrona interesów United Fruit Company w Gwatemali lat 50tych czy stłumienie anty-kolonialnego powstania Mau Mau w Kenii przyniosły więcej ofiar niż jakiekolwiek zrywy w Bloku Wschodnim po śmierci Stalina, ale nie da się w ten sposób przejść do porządku dziennego nad (innym może z natury) więzieniem narodów, które znalazły się po wschodniej stronie w sumie dość arbitralnie wytyczonej linii, pozbawione możliwości swobodnego kształtowania ustroju demokratycznego.

68 vs 86

Wydaje się jednak, że w pięćdziesiątą rocznicę wydarzeń 1968 r. różni otwarci, świadomi historii ludzie – z Zachodu i Wschodu, z Północy i Południa, mogliby się spotkać i twórczo skonfrontować perspektywy spojrzenia.

Problemem z taką konfrontacją w przypadku Polski jest ewidentny regres intelektualny w spojrzeniu na globalną przestrzeń, który chyba zaczął się razem z pokoleniem 1986 r., jak to określił kiedyś bodajże Cezary Michalski, czyli młodych kombatantów stanu wojennego. O ile nie uwierzyłbym nigdy w sympatię dla Pinocheta po stronie Zbigniewa Herberta i nie sądzę, żeby on w latach 90tych zmienił zdanie, to potem na prawicy była ona faktem. Czytałem wspomnienia chilijskich politycznych imigrantów do Polski z lat 70 tych, relacjonował je m.in.  Artur Domosławski w „Gorączce latynoamerykańskiej”. Wrażenia płyną raczej katastrofalne: Wydaje się, że chilijscy imigranci, którzy szybko rozczarowali się naszym „realnym socjalizmem”, oferowali „symetryczną” perspektywę (My walczymy z Pinochetem, a wy z Jaruzelskim – to podobna walka), lecz po drugiej stronie napotykali albo przekonanie, że problemy Polaków, białych ludzi są czymś z istoty donioślejszym niż prześladowania na jakimś dalekim pół-indiańskim południu,  albo i poglądy, że skoro Pinochet rozwala komunistów, to na pewno jest fajny ten Pinochet. 1 

To trwa do dziś, a nawet idzie w coraz gorszą stronę.

Pierwsi i trzeci

Dlatego wzywanie, żeby wziąć sobie słowa Baldwina pod rozwagę dziś, w 2018 r., to zły moment, ale właśnie złe momenty są często dobrymi okazjami. W każdym razie – najwyższa pora utożsamić sobie, że świat jest trochę większy niż przestrzeń od USA przez Europę Zachodnią po Rosję. Jak trafnie zauważył Miłosz, wybuch II Wojny Światowej m.in. pokazał, że rojenia trudnych w lekturze filozofów z XIX wieku mają potężny wpływ na życie zwykłych ludzi z rodzinnej Środkowej Europy. Dziś sytuację mamy taką, że przynajmniej pośrednio na życiu zwykłych ludzi z mitycznego środka Europy (gdzie dokładnie on leży?) może zaważyć to, co dzieje się w państwach, o których istnieniu nie mieli pojęcia. Kryzys migracyjny to tylko sygnał, zapowiedź szerszego fenomenu. Polacy, żeby odnaleźć swoją aktualną tożsamość, muszą się więc jakoś umiejscowić mentalnie pomiędzy tym, co przynajmniej do niedawna nazywano I światem i tym co w epoce Zimnej Wojny nazywano III Światem. Tym bardziej, że II Świat, w twardym znaczeniu odrębnego systemu, 30 lat temu (na całe szczęście jednak, przynajmniej dla Polaków) odszedł do lamusa.2 

Odrzucając prawackie teoryjki o nowym zmierzchu Zachodu i fałszywą niewinność„Chrystusa Europy” musimy zauważyć, że jest pewien problem, którego część liberalnych czy lewicujących elit polskich może w praktyce nie dostrzegać. Upraszczając – istnieją może na Zachodzie perspektywy spojrzenia, które odmawiają Polsce i innym krajom regionu statusu pełnoprawnego cywilizacyjnie członka nowoczesnej Europy, ale jednocześnie oczekują od nas spojrzenia na czarne karty własnej historii typowego dla krytycznych, dojrzałych późno-nowoczesnych demokracji, a zwłaszcza ich bardziej progresywnych ośrodków. Tymczasem znacznie łatwiej podchodzić krytycznie do różnych sfer własnej tradycji jeśli na innych polach (sukcesy gospodarcze czy technologiczne, atrakcyjny  na świecie wizerunek kultury) ma się niezaprzeczalną reputację  — a przecież też wielu wyborców Trumpa, Le Pen, AfD, nie mówiąc na przykład o Japonii, ma z tym problem. Nie jest jednak żadną odpowiedzią przeciwstawianie tego typu niesprawiedliwości hipokryzji o wiele jeszcze gorszej. Obecnie dominująca mentalność, sprowadzająca się do tego, że wobec narodów „wiodących” występujemy z pozycji ofiar i kolonizowanych, a wobec narodów uboższych zachowujemy pogardę i zestaw stereotypów typowy dla kolonialistów  — i to w postaci karykaturalnej – jest zarazem infantylna i ohydna. Na dłuższą metę nie będzie się dało tej pozycji obronić: Od nas tylko zależy, czy skończymy tę farsę, czy też skończy się sama — oby nie tragedią.

 

  1. Nie jesteśmy przekonani, czy można łatwo porównywać Pinocheta i Jaruzelskiego. Proste skojarzenia: jeden i drugi wojskowy, który przykręcił śrubę w kryzysie gospodarczym, tłumiąc wolnościowe aspiracje społeczeństwa, żeby potem po latach oddać władzę, usprawiedliwiając swoją dawną decyzję tak zwanym mniejszym złem, są zwodnicze. Jeżeli nawet bez większych zastrzeżeń  przyjmiemy typową liberalno-demokratyczną perspektywę, zgodnie z którą między XX wiecznymi autokracjami prawicowymi i lewicowymi istniały bardzo silne pokrewieństwa czy powinowactwa, być może dałoby się wyłonić „po obu stronach demokracji” bardziej dobraną parę. Jeżeli jednak mówimy o pewnej globalnej solidarności przeciwników dyktatur i reżimów stanu wyjątkowego, w dobrym tonie byłoby poszukiwanie wzajemnej empatii, dostrzeganie raczej podobieństw niż przeciwieństw, nawet za cenę (niezbędnych) uproszczeń. O tym właśnie piszemy
  2. W gruncie rzeczy z tej niejasności położenia Polski w światowym systemie po upadku systemu jałtańskiego bierze się wiele sporów i nieporozumień. To temat wymagający koniecznie osobnego namysłu, z pewnością będziemy jeszcze wiele o tym pisać

Poza tym