Można wyobrazić sobie młodego Hansa Castorpa z „Czarodziejskiej Góry” , rozdwojonego, miotającego się pomiędzy podszeptami dwóch mistrzów: hedonisty i ascety. Ale nie jest jasne, kto będzie dzisiaj Settembrinim, a kto Napthą.
Poza tym mamy jednak osobliwą okazję żyć w czasach, w których rzeczywistość może zweryfikować stare spory teoretyków i intelektualistów, na dodatek ta rzeczywistość, szczęśliwie, nie jest przynajmniej rzeczywistością masowych mordów, wojen w okopach czy nawet zarazy tak zabójczej jak Hiszpanka 100 lat temu. Jak dotąd w krajach najbardziej dotkniętych epidemią zmarł 1 na 2500 mieszkańców, w większości w wieku, co do którego jeszcze jakiś czas temu stwierdzano bezdusznie w karcie zgonu „przyczyny naturalne”.
Trudno powiedzieć, kto pierwszy sformułował tezę, że pomiędzy oświeceniowym, humanistycznym ustrojem, opartym na racjonalnej wiedzy i dążeniu do wspólnego dobra a zbrodniczym totalitaryzmem i terrorem nie ma żadnej przepaści, ba, te „reżimy” warunkują się nawzajem, a drugi jest tylko szczególną, wybitnie niesympatyczną odmianą czy „mutacją” pierwszego. W zasadzie już gdzieś od początku XIX wieku to było – mniej lub bardziej podświadomie – wyczuwalne, nie tylko dla „zawodowych” filozofów, ale np. dla tak różnych pisarzy jak Flaubert czy Dostojewski. Temat ten nabrzmiał jednak szczególnie po II Wojnie Światowej i częściowo wynikał z prób odpowiedzi na pytanie, oparte skądinąd chyba na pewnym nieporozumieniu: „Dlaczego tak cywilizowany naród jak Niemcy….?”.
Wydaje się, że tezy o związkach masowego terroru z poczciwym oświeceniem były już oczywiste dla Hanny Arendt i na pewno dla Adorna.Najbardziej wpływowe były jednak poglądy Michela Foucaulta, który – to znaczące – akurat nie wychodził z ogólnej perspektywy pytań o „kryzys zachodniego humanizmu” i taką ogólną perspektywą wręcz gardził, tylko badał konkretne praktyki w zakresie medycyny klinicznej (w tym epidemiologii), psychiatrii, więziennictwa, demografii czy seksuologii i psychoanalizy. Foucault w sposób dla siebie bardzo znamienny wyraźnie zaznaczał – i chyba robił to szczerze – że w żadnym wypadku nie dąży do frontalnej krytyki osiągnięć tych nauk, ale chyba zdawał sobie sprawę, że wywoła szok w głowach liberalnych humanistów, którzy traktowanie ludzi z urojeniami jak chorych wymagających pomocy, a nie wysłanników diabła, zastąpienie publicznych egzekucji więzieniem opartym na resocjalizacji, czy próby naukowego rozprawiania o seksie traktowali jako oczywisty postęp, „grę” o wyniku jednoznacznie dodatnim pod każdym względem. Foucault, w sposób dla siebie typowy, twierdził, że nie tworzy ogólnych teorii, tylko „serie ostrożnych hipotez”, ale jako filozof jednak, a nie „skromny” historyk, musiał sobie zdawać – od pewnego momentu – doskonale sprawę z tego, że wywoła jeden z największych fermentów w historii współczesnej humanistyki. Po Foucaulcie szok wywołał m.in. Zygmunt Bauman w pracy „Nowoczesność i zagłada”.
Tezy Foucaulta były dla nas jednymi z najbardziej inspirujących koncepcji. Jednak, śladem właśnie Foucaulta, musimy stwierdzić, że to co jest najbardziej inspirujące, budzić też powinno słuszną podejrzliwość.
Niecałe pół wieku temu takie stawianie sprawy stało się wygodne dla bardzo wielu nurtów: Dla skrajnej lewicy, która mogła w ten sposób uwolnić się odium sympatii dla moskiewskiego czy pekińskiego terroru i podkopać mit zachodnioeuropejskiej burżuazyjnej demokracji,jakoby w niczym nie lepszej, ale i dla rewizjonistycznej prawicy w typie Ernsta Nolte, która mogła w ten sposób osłabiać tezy o dominującej odpowiedzialności faszyzmu za nowoczesne represje. Również dla gospodarczych liberałów w typie Hayeka jako podważenie idei „państwa opiekuńczego”, przynajmniej jako czegoś jednoznacznie poczciwego. Zastanawiać się można nawet czy w encyklikach Karola Wojtyły, np. jego odmianie argumentacji anty-aborcyjnej nie kryje się jakaś ortodoksyjnie katolicka wersja polemiki z instytucjami nowoczesnej „biowładzy”, o której pisał autor „Historii Seksualności”. Akurat Foucault pewnie nie podpisałby się pod żadną z tych interpretacji.
Foucaultowi zarzucano m.in. „anty-naukowość” polegającą na tym, że zdezaktualizowane dzisiaj jako pseudonaukowe teorie utożsamiał z wiedzą ścisłą i w ten sposób atakował zacny gmach zachodniej wiedzy, który przecież -mówili – zbudowany jest na prawdach tak niepodważalnych jak prawa Newtona czy teorie Einsteina. To akurat niesłuszne. Nie popieramy anty-szczepionkowców czy przeciwników tezy o wywołanym aktywnością ludzką ociepleniu klimatu, ale jaką mamy pewność, żeby wykluczyć, że niejedna z dzisiejszych teorii sformułowanych w naukach przyrodniczych przez oficjalnie uznawane autorytety, w tym może i Noblistów, będzie za 100-200 lat traktowana z takim samym niedowierzaniem, jak dzisiaj frenologia czy tezy o kobiecej histerii??
Natomiast zarzuty przeciwko Baumanowi były już poważniejsze, chociaż pochodziły od bardzo wyważonych w sądach historyków Holocaustu. Ciekawe, odświeżające spojrzenie – przyznawali – ale masowe rzezie, z jednej strony, nie zaczęły się wraz z nowoczesnością, a z drugiej strony na szczęście nie wszystkie nowoczesne społeczeństwa, ale tylko niektóre, i to przeciwko konkretnym grupom, w konkretnych sytuacjach, „decydowały się” na masowe zbrodnie. Doktor Mengele to jednak wyjątek, choć może nie tak zupełny (por. łagodniejszą w metodach, ale też potworną eugenikę w USA czy Szwecji) wśród lekarzy, więc raczej sprawa więcej miała wspólnego z przed-oświeceniowymi przesądami, „wyposażonymi” w nowoczesne techniki zabijania niż z nowoczesnością. Biurokracja? To jasne, że ktoś taki jak Adolf Eichmann mógłby być w innych warunkach sprawnym dyrektorem oddziału producenta ciągników, organizującym skutecznie lokalną sieć sprzedaży, ale jednak Eichmann był członkiem SS, a SS jak wskazują badania np. Iana Kershawa było jednak (nie mówię o Waffen SS, pod koniec wojny, bo będąc rosłym nastolatkiem o posturze „blond bestii” mogłeś tam trafić z powołania) traktowane powszechnie jako coś skrajnego, czemu nie ufał do końca nawet przeciętny wyborca NSDAP w pełni identyfikujący się ze swoim Wodzem.
Naturalnie, „proceduralizm”, traktujący człowieka jako numer statystyczny albo kolejny kazus do sprawnego rozwiązania, a trzymanie się poleceń jako cnotę był ważnym narzędziem terroru. Możliwe jednak, że formalizm jako taki w niczym nie warunkuje totalitaryzmu, najwyżej, gdy totalitaryzm ów nastanie, umożliwia sprawne działanie w jego ramach i tworzenie różnych samousprawiedliwień (zwłaszcza na poziomie jednostek mniejszej rangi niż SS-Obersturmbanfuhrer Eichmann). Możliwe, że bez proceduralizmu niewiele mniej ludzi zginęłoby w czystkach etnicznych, za to znacznie więcej samolotów pasażerskich kończyłoby rejs w lesie.
Istotnie, nie można iść za daleko. Łatwo na przykład stworzyć pseudo-foucaultowską teorię, z punktu widzenia której 5 gwiazdkowy hotel i ciężkie więzienie będą bytami analogicznymi, bo i tu i tam chodzi o „rozdysponowanie ciał w odrębnych pomieszczeniach”, może to i prawdziwe, a nawet pouczające, ale zbyt dosłowne stosowanie takich tez do polityki może okazać się pułapką.
Co powiedzą nowego w tym sporze polityki „bezpieczeństwa” w dobie pandemii?
Poza tym pytania futurologiczne nie mają na tym etapie większego sensu, nie ma też na razie – przy całej powadze sytuacji – żadnych podstaw, żeby wprost porównywać pandemię (która -jak dotąd!- nawet w najbardziej dotkniętych krajach, takich jak Włochy, nie zwiększyła ogólnej umieralności o rząd wielkości wykraczający istotnie poza coroczne fluktuacje) aż katastrofami humanitarnymi, jakimi były wojny światowe, chociaż konsekwencje będą na pewno przykre i być może długoterminowe.
Mimo tego można ostrożnie zapytać o ewentualny stan świadomości 20paro latków, którzy po bardzo prawdopodobnym ciężkim kryzysie ostatecznie dojdą do stanu, w którym faktycznie, bezpieczeństwo z epoki ich rodziców było bezpieczną przystanią.
Co potem? Jakie zbiorowe reakcje? Więcej austerity, ascezy, troski o bezpieczeństwo, nowe obostrzenia higieniczne już nie znikną (niektóre, faktycznie mogłyby z nami zostać), czy właśnie coś w stylu mitycznych lat 20tych: próba powetowania sobie czasu zamknięcia, więcej tańców, seksu i konsumpcji ponad stan.
Można wyobrazić sobie młodego Hansa Castorpa z „Czarodziejskiej Góry” , rozdwojonego, miotającego się pomiędzy podszeptami dwóch mistrzów: hedonisty i ascety. Ale nie jest jasne, kto będzie dzisiaj Settembrinim, a kto Napthą.To były figury swoich czasów. Czy może być tak, że surowym ascetą będzie nowy, progresywny lewicowiec, a spontaniczny urok życia zachwalał będzie ktoś z alt-rightu? Owszem, może być i tak.
Która droga słuszniejsza w szerszej perspektywie cywilizacyjnej? Niestety łatwiej wskazać wady jednej i drugiej. Bezmyślne wkraczanie do tej samej, wysychającej rzeki „ekspansji bez barier” nie jest odpowiedzią. Ale czy kult bezpieczeństwa i wstrzemięźliwości (szeroko rozumianej) nie jest też od pewnego momentu symptomem „Ostatniego Człowieka”, o którym pisał Nietzsche?
Można życzyć sobie jakiejś udanej syntezy jednego i drugiego: hedonizmu i anty-konsumeryzmu, optymizmu i ostrożności, zdając sobie sprawę, że możliwe jest to, że spadnie na nas synteza ich najgorszych cech: na przykład obsesji na punkcie zewnętrznego zagrożenia i chojrackiego parcia naprzód (tym koszmarem skończyło się międzywojnie).