Współcześni warszawiacy myśląc o własnym mieście często wpadają w pułapkę 3 postaw: Konserwatywnej nostalgii, turbo-nowoczesności, ironicznej słodko-gorzkiej sympatii.
1. Sentymentalny Europejczyk
Z reguły ta postawa wiąże się z poglądami prawicowo-konserwatywnymi. Wyjściowo Europejczyk jest zbolały:
Warszawa po 1944 roku praktycznie przestała istnieć. Część będzie winiła nie tylko tych, którzy „zrobili, co swoje”, lecz również powojenną komunistyczną odbudowę. Czasem nawet tę ostatnią w pierwszej kolejności. Bo przecież, powiedzą, dało się wszystko, a przynajmniej bardzo wiele, odbudować tak jak było wcześniej.
Nie jest to pogląd egzotyczny. Znany pisarz i tłumacz, Antoni Libera, w ankiecie sprzed lat powoływał się na niezrealizowane z winy PRL plany rekonstrukcji przynajmniej najważniejszych centralnych dzielnic, w typowym dla niej stylu neoklasycznym, niestety rekonstrukcję ograniczono do Starego Miasta i fragmentów królewskiego szlaku. Całe centrum postanowiono zrobić na modłę sowiecko-moskiewską. 1 Szkopuł w tym, że jeśli ktoś po wojnie zmierzał na szerszą skalę do neoklasycyzmu, albo ów neoklasycyzm, przynajmniej na zasadzie drogowskazu, akceptował, to przede wszystkim właśnie propagatorzy soc-realu. Koncepcje odbudowy miasta rysowane pod koniec wojny przez Macieja Nowickiego, wówczas członka AK, świetnie zapowiadającego się w skali świata architekta, którego karierę skończyła katastrofa lotnicza, nie miały w sobie wiele ducha stanisławowskiego, będąc prędzej hybrydą Le Corbusiera i rzymskiego EUR.
Komentatorzy „stańczykowscy”, w ramach tego nurtu dosyć często spotykani, dopowiedzą od razu coś o naszej rodzimej głupocie. Wydaje się właśnie nawet, że niektórych z grona owych varsavianistów to właśnie utrata sześciopiętrowych kamienic przy najbardziej okazałych ulicach przedwojennej stolicy skłoniła do poglądów na polskość w typie Aleksandra Bocheńskiego. Masakry na Woli czy Ochocie, a wcześniej Zagłada Żydów swoją drogą, ale to utrata mieszczańskich błyskotek, w miejsce których zagościł modernizm kiepskiej próby, jest wymownym, bo naocznym dowodem, że nie warto było się bić i najlepiej było się poddać od razu. „Tak jak Czesi” – ci mityczni, z wyobrażeń antyromantycznego drobnomieszczanina.
W każdym razie biada. „Prawdziwej” Warszawy już nie ma, a już na pewno nie mamy do czynienia z miastem europejskim. Do tego ostatniego jest bowiem niezbędna dominacja w krajobrazie miasta zdobnych, eklektycznych płodów z okolicy 1900 roku.
Natomiast stosunek do Polski i Polskości nie jest, jak widzimy, jednoznaczny wśród sentymentalnych Europejczyków. Obok patriotyzmu czy nacjonalizmu spotyka się właśnie konserwatyzm w odmianie skrajnie kosmopolitycznej, wynoszący blichtr mieszczańskiego Zachodu ponad rodzime wieśniactwo i sarmackie warcholstwo.
Typ warszawiaka sentymentalnego jest zwykle fatalistyczny: Albowiem tylko odbudowa Marszałkowskiej i innych głównych arterii w przedwojennym kształcie dawałaby nadzieję na powrót jakiejkolwiek cywilizacji- takiej jak w Wiedniu…barcelońskiej Eixample, wiecie w Europie.
Co do tej kwestii, można jednak znów wyróżnić dwa podtypy: Jeden – sentymentalista zupełny, choć jednocześnie trzeźwy, przyzna, że tak się po prostu nie da. Drugi – wróg systemu – będzie twierdził, że w zasadzie to by się dało, tylko trzeba przezwyciężyć szeroko rozumiane lewactwo bądź tyranię ludzi bez ogłady, będzie on np. zamieszczał na Facebooku posty – apele w sprawie przywrócenia kamienic na Nowym Świecie do wysokości sprzed 1939 roku.
Europejczyk – Sentymentalista zawsze jest przesiąknięty bezgraniczną awersją do architektury PRL po 1956 roku i wszystkiego, co kojarzy się z „blokami”. Masowa architektura czyni przecież z nadwiślańskiej stolicy miasto wyjątkowo brzydkie, wręcz odstręczające, a w najlepszym razie nijakie i niewygodne dla mieszkańców, jak to ujął dosadnie autor (bardzo cenionej w Poza tym)„Madame”. To chyba konieczny składnik identyfikacji – odrzucenie masowego budownictwa i w ogóle polityki społecznej PRL (Miasto zalała fala szumowin ze wsi – ludzi nieokreślonych, pozbawionych korzeni i tradycji – znowu A. Libera) jest dla sentymentalnego Europejczyka oczywistością. Kto tego nie rozumie, temu obcy jest smak, ten zdolny jest co najwyżej obcować ze składnią pozbawioną urody koniunktiwu, należąc do plemienia chłopców o twarzach ziemniaczanych oraz brzydkich dziewczyn o czerwonych rękach . Kto nie patrzy bez wstrętu na pole pełne dziesięciopiętrowych prostopadłościanów, kto nie myśli tęsknie w tych momentach o mansardzie, z której okieneczka spozierała ubrana w śliczny kapelusik babcia Lodzia, ten właśnie jest Azjatą, przedstawicielem „turańskiej cywilizacji”.
Do architektury po 1989 Europejczyk odnosi się na ogół niechętnie, jak do wszystkiego, co nie jest przedwojenne. Część może docenić co bardziej udane wieżowce jako powrót pewnego blichtru i „zachodnio-europejskości”, ewentualnie „amerykańskości”. Z satysfakcją odnotuje się demolkę biurowca klasy Lipsk pod centrum handlowe czy wieżowiec . Inni jednak odnajdą w architekturze nowoczesnej tylko ciąg dalszy upadku, dowód zdrady (nie zawsze politycznie rozumianej) elit roku 1989, pychę nuworyszostwa i koniec końców regres – także wobec Warszawy PRL, którą przynajmniej opisywali Tyrmand i Marek Nowakowski – a kto z młodszych dziś tak pisać potrafi ?
Większość jest wojowniczo antykomunistyczna. Część jednak zaakceptuje, ze względów właśnie estetycznych, pompierski socrealizm a la MDM jako wariację na temat klasycznej urbanistyki wielkomiejskiej „ery imperialnej”, od biedy nawet znośny ersatz epoki barona Haussmanna. Wbrew pozorom nie wszyscy będą chcieli wyburzać PKIN, chociaż naturalnie to w tej grupie pogląd szeroko rozpowszechniony.
W tym miejscu mamy kolejne pęknięcie w gronie sentymentalnych Europejczyków. Jedni są sentymentalistami par excellence i nowe jest dla nich kolejnym etapem katastrofy. Drudzy, odnajdując nadal ideał miejskości w czasach Belle Epoque, będą głównie elitarystycznymi anty-socjalistami, potępiającymi przede wszystkim to, co należy do produkcji masowej przeznaczonej dla gminu, wszystko czemu obca jest oczywista efektowność i urok nowożytnego monumentalizmu.
Co do tego natomiast, co jest właściwym dziedzictwem Warszawy. zachodzą również spory. W kwestii tego, że najświętsze jest to, to czego nie ma od lat blisko 70-ciu, panuje absolutna, wręcz sakralna zgoda. Analogicznie, jest dla takich estetów raczej jasne, że przed wojną to Lwów był najpiękniejszym polskim miastem, do którego Kraków nie miał wtedy startu. Bo przecież już nie ma (w Polsce) Lwowa, więc Kraków ciekawszy być nie może. Co jednak z tymi resztkami, które pozostały ?
Co do tego, że Hotel Bristol albo co lepsze kamienice gdzieś przy Mokotowskiej to estetyczne ideały, też raczej wszyscy się zgodzą. Łazienki oczywiście są urocze. Jedni natomiast, powiedzmy, „umiarkowani” wspomną o Trakcie Królewskim i Starym Mieście jako oczywistościach najbardziej oczywistych. Inni, nazwijmy ich „autentystami”, odrzucą je w całości jako rzekomą „makietę”.
Dla autentystów najukochańsza jest trzypiętrowa kamieniczka z lat 1880tych ostrzelana kulami. Praga jak wiadomo jest dzielnicą autentyczną – trudną, ale z klimatem. Dlatego wyżej ceni się przyzwoity neogotyk w postaci katedry św. Floriana, powojennej rekonstrukcji praktycznie od podstaw, od ocalałej fasady kościoła Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu, być może jednego z lepszych przykładów późnego baroku w skali nie tylko d. Rzeczypospolitej ale i Środkowej Europy. Generalnie przed wojną było dobrze, więc wykańczana pod koniec lat 30-tych „właściwa” Saska Kępa będzie jeszcze tą „prawdziwą Warszawą”, w odróżnieniu od powojennych realizacji często kluczowych „saskich” architektów (np. Bohdana Lacherta.)
Jak powiedziano, Europejczyk-sentymentalista jest wyjściowo fatalistyczny, chociaż Warszawę kocha – miłością bardzo trudną. Kocha miasto-ranę. Kocha ją taką, jaka była w czasach, kiedy nie było go na świecie. Dlatego rzuci się do oczu każdemu, kto krytykuje Stolicę, choć sam ma przecież myśli nieodmiennie czarne. Gdy wraca z „prawdziwego miasta”, np. z Budapesztu czy Pragi (lubi te właśnie porównania, żeby się dołować, przecież to niedaleko i też mieli „komunizm”, w dodatku Warszawa to stolica państwa prawie 40 milionowego), jest wkurwiony.
Jednak z grona owych fatalistów wyłania się podgrupa -i to ona jest bodaj najbardziej charakterystyczna – która w tej klęsce jest w stanie odnaleźć gorzkawe smaki zwycięstwa.
Nie chodzi wyłącznie o zwycięstwo moralne miasta niepokornego. Bardziej o coś innego: Fakt, że w Warszawie zachowały się tylko resztki miasta prawdziwego umożliwia tym, którzy potrafią je wyłowić, uczestnictwo w koneserskim, elitarystycznym rytuale. Oto my, grono znawców, które wie, gdzie piękno Warszawy ciągle można znaleźć. W odróżnieniu od profanów, tej hołoty, głównie „napływowej” (chociaż niekoniecznie tak jest to ukierunkowane – omawiany typ nierzadko powie, z typową dla niego pretensjonalnością, że „warszawiakiem jest ten, kto zna to miasto i jego kocha”), która nie czuje tego miasta, my, wybrani, wiemy nie tylko gdzie jest ulica Lwowska, ale potrafimy wytropić i docenić uroki Wieniawskiego na Żoliborzu czy Mochnackiego na Ochocie. (Koniecznie „Starej” Ochocie, „Starym” Żoliborzu), a nawet osowiałych kamienic przy Brzeskiej, ulicy żulerskiej lecz z warszawskim klimatem.
Być może więc – i w tym podtypie typ pierwszy ociera się o radykalnie przeciwstawny typ trzeci, hipstersko-alternatywny – to nawet lepiej, że Warszawa jest taka jaka jest: Jej sekretne piękno jest nie dla byle kogo. To domena wytrawnych spacerowiczów, kwestia wtajemniczenia.
Tu znowu – i to jest może najważniejsze – estetyczny konserwatysta rozdwaja się na dwa różne oblicza. Tak jak może być on zarówno polskim patriotą jak i krytycznym wobec bylejakości nadwiślańskiej Europejczykiem, tak jak może być zarówno anty-postępowcem w ogóle, jak i anty-postępowcem w węższym sensie (powiedzmy anty-modernistą), tak samo może być krytykiem dzisiejszego status quo, ale i jego paradoksalnym piewcą, utrzymującym, że piękne pozostaje tylko to, co wydaje się być prawie całkowicie utracone, to co zachowało się w stanie podobnym do ruin agory antycznej.
2. Radykał. Amerykanin-nowo-Azjata-futurysta
Przeważnie o poglądach prawicowo-liberalnych. Gatunek obecnie nieco topniejący, wraz z ogólną woltą co do mód w sprawach ekonomicznych i pewną, chociaż tylko częściową, de-korwinizacją młodszej klasy średniej (a przynajmniej wzrostem, gdzieś po 2008 r., pluralizmu – to prawda, wśród wyborców poniżej 25 roku życia alt-right bije rekordy, lecz teraz już korwiniści muszą rywalizować z w sieci z sympatykami partii Razem).
Metaforą może być nick użytkownika jednego z forum dotyczących budowy wieżowców pt. Kiedy300? (nie piję do jego posiadacza, który mógł być „ironiczny”). Mierzy wysoko, dosłownie i w przenośni. W górę mają strzelać wieżowce – na 300 m to koniecznie, ale dlaczego nie na 500 – Arabowie potrafią, a my nie? Żyje oczekiwaniem na przekroczenie wysokości PKiN łącznie z masztem, przy czym motywują nim w mniejszym stopniu względy polityczno-historyczne, a w dużo większym prestiżowe. Wieżowce mają, owszem, łączyć się z niższą architekturą – efektownymi dekonstrukcjami bądź blobami, maksymalnie przegiętymi i „ikonicznymi” a la Frank Gehry, nieodżałowana Zaha Hadid itp, w pejzaż, dzięki któremu będziemy nie tylko doganiali, lecz i przeganiali. (Typ ów szczególnie nienawidzi minimalistycznych projektów Muzeum Sztuki Nowoczesnej na Placu Defilad). Warszawa ma być miastem nowym, idącym po bandzie, na rekordy.
Ta fascynacja, powiedzmy Dubajem, Hongkongiem, Singapurem, bywa czasem racjonalizowana. „Miasta takiego jak Paryż nie będziemy już mieli, o ile kiedykolwiek mieliśmy” – tak to można ująć. Zresztą miast z gęstymi, kamienicznymi pierzejami jest w Europie multum – bycie innym może się opłacić. Trzeźwo trzeba przyznać, że w kategorii „blichtr miejski roku 1900” nie bylibyśmy pierwsi, ani nawet trzeci. Nawet gdyby II wojna Warszawy nie drasnęła, nie byłoby drugiego Paryża, ani Wiednia. Stała się rzecz niewątpliwie straszna, ale kto to wie, może nawet, paradoksalnie okazała się szansą („gdyby tylko komuna aż tak długo nie trwała” – większość przy tym doda), przynajmniej spróbujmy spojrzeć na to w ten sposób i zakasać rękawy, zamiast się zadręczać.
Ojczyzny wolne dzieci, do roboty! To nam tylko zostaje – iść z prądem nowego. Przede wszystkim dlatego, że nie ma alternatywy – ale idąc tą drogą możemy wiele wygrać. Miast w stylu wiodących biznesowo ośrodków amerykańskich czy dalekowschodnich w całej Europie prawie nie ma, a już na pewno nie ma ich w naszej części Europy (Frankfurt jednak za bardzo na zachodzie, a Moskwa na wschodzie), więc na tę modłę ukształtowana Warszawa wieku XXI, będzie czymś wyjątkowym, możliwe nawet że po raz pierwszy w swej historii.
Myślę więc, że można tu wymienić również dwie podgrupy. Jedni, bardziej pragmatyczni, patrzą na swoją pochwałę szaleństwa wieżowcowego od strony swego rodzaju historycznej konieczności, wyjściowo nawet bolesnej – („Miasta takiego jak Wiedeń NIESTETY nie będziemy już mieli…”). Dla drugich Hongkong jest bezwzględnym ideałem, a sześciopiętrowe miasta zachodniej Europy popadają w stan socjalistycznej dekadencji, więc nie będą mieć z tym najmniejszego problemu.
Odpowiada to różnym potencjalnie stosunkom do „turbo-kapitalizmu”, którego skrajnym, pop-kulturowym przejawem jest w Polsce „myśl” Korwina. Być może tej różnicy, w porywach zasadniczej, nie odnotowuje część krytyków lewicowych czy lewicujących. Jedni nowocześnie traktują leseferyzm z entuzjazmem bezpośrednim, drudzy z uczuciami do pewnego stopnia mieszanymi – tłumacząc sprawę historyczną koniecznością, wskazując, że to we współczesnym polskim położeniu jedyny dostępny sposób na wybicie się wyżej w światowym układzie.
Architekturę przedwojenną typ ów traktuje mimo wszystko z co najmniej neutralnym szacunkiem, chociaż nie będzie bronił jakiejś mocno obdrapanej 4piętrowej kamienicy ze zdemontowanymi już w czasach Gierka balkonami przed rozbiórką pod handlowe centrum, mające oferować również marki premium. Jeżeli chodzi o powojnie, łączy się z typem 1 jeżeli chodzi o awersję do PRL-owskiego późnego modernizmu, chociaż zrobi wyjątek dla Ściany Zachodniej (Marriotta i Oksfordu), ew. punktowców Ściany Wschodniej. Aktualnie większość będzie bronić Pałacu Kultury, zazwyczaj nawet stanowczo, chociaż wciąż się trafiają antykomuniści, którzy będą chcieli zastąpić ten sowiecki relikt czymś dwa razy wyższym i ze szkła.
Futurystę denerwuje przede wszystkim architektura mieszkaniowa — jako już przestarzała i za biedna. Będzie marzył o zburzeniu Osiedla za Żelazną Warszawą z wykwaterowaniem mieszkańców, nie ważne gdzie, w najgorszym razie i na bruk, i zbudowaniu tam 40 piętrowych apartamentowców.
Pod względem stosunku do powojennego budownictwa masowego, mówiąc prościej komuny i urawniłowki, typ futurystyczny i typ sentymentalny pozostają najczęściej w pełnej zgodzie.
3. Alternatywny, „Berlińczyk”
Poglądy z reguły lewicowe, włącznie z próbami myślenia wywrotowego. Ten typ potrafi do pewnego stopnia afirmować Warszawę właśnie taką, jaką ona jest. Lubi ją za cechy, za które często się jej nie znosi. Za dwudziestowieczność, chaos, patchwork, prowizorkę i improwizację.
Tutaj też od razu widać zasadnicze podziały:
W tej grupie znajdą się ci, którzy do plusów stolicy zaliczą również płachty na kamienicach, mega-tablice reklamowe, plątaninę przejść podziemnych pod Dworcem Centralnym, jako rzeczy robiące wrażenie, powiedzmy, „surrealistyczne”, otwierające bardzo płodną przestrzeń dla politycznie niepoprawnej turpistycznej poetyki miejskiej – byle tylko traktować sprawę z ironią i dystansem. Znaczna część, coraz większa wraz z pojawieniem się na scenie tzw. ruchów miejskich, akurat te warszawskie ekscentryzmy uzna za jednoznacznie negatywny symptom o – jak wszystko, co na świecie niefajne – neoliberalnej proweniencji
Wśród podtypów osobowości alternatywnego warszawiaka można więc wyróżnić zwolennika afirmacji rzeczywistości nowo-kapitalistycznej, jakkolwiek nie jest to afirmacja pozbawiona krytycyzmu czy świadomości ciężkich wad, jest to powiedzmy, afirmacja pół-żartem a pół serio, głównie (anty)estetyczna, oraz jej najbardziej zawziętych krytyków.
Powszechną tendencją w tej grupie, zwłaszcza w jej pierwszej podgrupie, jest przesadne opisywanie realnych, oczywistych wad Warszawy, a następnie przekuwanie ich w paradoksalne atuty.2 I tak dowiadujemy się, że w Warszawie rzekomo praktycznie nie ma już zabytków, wartościowych chociażby w skali Polski, że wszystkie dawne kościoły, pałace itp. to powojenne atrapy (zwłaszcza, można dodać, na tle imponującego autentyzmu wielu zabytków Wrocławia, Gdańska czy Poznania), że w zasadzie w Warszawie nie ma już w ogóle fragmentów tradycyjnego burżuazyjnego miasta, ani nawet w ogóle miejsc ładnych, przyjemnych, w tradycyjnym rozumieniu urody. I to właśnie okazuje się (przynajmniej potencjalnie) zaletą!
Miasto „inne od wszystkich”, „młode”, „dynamiczne”, niezbyt ładne ale „różnorodne”, „nieoczywiste”, „nieprzewidywalne”, pozbawione może mieszczańskiej elegancji, za to pełne uroku bardziej ekscytującego i wyzwalającego większą kreatywność od klasycznego piękna, które, jak już wiemy co najmniej od czasów Gombrowicza, tylko nudzi człowieka- rzeczy w zbyt oczywisty sposób ładne są elitarystyczne w najgorszym sensie tego słowa, nadęte, martwe, muzealne.3
Nie znaczy to, oczywiście, że to oswojenie czy wręcz afirmacja dzisiejszej prowizorki ma być biernym zachwytem nad tym warszawskim chaosem. Gestami, które są niezbędne, aby te słabości stały się zaletami, a miasto dało się lubić, będzie seria artystyczno-społecznych eventów. Tu, na wygonie oddzielającym bloki od kamieniczek-ostańców – wykreujemy jakąś „przestrzeń publiczną”, najlepiej spontaniczną i niezależną od planistów miejskich, bez większych pracowni architektonicznych, np. coś a la Palma czy Dotleniacz, gdzie indziej z kolei walniemy jakiś ideologicznie pozytywny mural, założymy przyjazną knajpę z artystycznym programem, albo bio-bazar. Główną bodaj kartą wstępu do grona miast cywilizowanych będzie, jak już dziś wiadomo, przyjazność dla rowerów.
To grono z kolei będzie właśnie bardzo wyrozumiałe, o ile nie entuzjastyczne dla nie tylko najlepszych, np. tuż-po odwilżowych inwestycji, ale i całokształtu dorobku architektonicznego PRL-u po roku 1956, skrajnie negatywnie z góry nastawione do wszystkich inwestycji po 1989. W zasadzie bez wyjątku (nie tylko więc chodzi o strzeżone osiedla itp.) „korporacyjnych” albo „neoliberalnych”. Tylko kameralne inwestycje kulturalne, na pograniczu instalacji artystycznej i architektury, bądź projekty zrealizowane z budżetu partycypacyjnego będzie dało się lubić, jeżeli chodzi o nowości. Dowiemy się również, że nowości psują niepowtarzalną atmosferę miasta. Np. wieżowce Hiltona czy Platinum Towers przy Grzybowskiej, wyrastając bezczelnie na ugorach, dewastują pejzaż klimatycznych parterowych warsztatów przy Chłodnej, czego nie mógł w mojej obecności odżałować pewien młody malarz.
Architektura przedwojenna będzie natomiast chroniona w pewnych okolicznościach. Z przyczyn przede wszystkim społecznych, jeżeli stanie się przedmiotem przemocy neoliberalnej Np. ten typ miejskiego aktywisty stanąłby w obronie opuszczonego magazynu z późnych czasów carskich, jeżeli na jego miejscu miałaby powstać jakakolwiek nowoczesna inwestycja.
Typ alternatywny wie natomiast, że Warszawa przedwojenna nie była pięknym miastem. Przeciwnie, była miastem skrajnej nędzy, krzywdy i niesprawiedliwości. Spojrzenie sentymentalnego Europejczyka, dla którego utracona stolica przedwojenna to głównie budynki w stylu kamienicy Fruzińskiego na rogu Marszałkowskiej i Wilczej, godne ważnej arterii paryskiej czy wiedeńskiej (pytany o dzielnice nędzy sentymentalista niechętnie odpowie, ze były przecież wszędzie, na przykład w Paryżu), zastępuje teraz niekończący się pejzaż bud drewnianych i obskurnych ruder Dolnego Mokotowa, Powiśla, Rakowca, Marymontu. Dlatego też nie wolno odbudować Pałacu Saskiego – Warszawa przedwojenna była brzydka, a ponadto „Pałac” ten, powiedzą, to przecież carska kamienica, bezwartościowa architektonicznie, w odróżnieniu od na przykład domu handlowego „Sezam”, zamordowanego bestialsko przez developerów.
Typ alternatywny w wydaniu bardziej zaangażowanym politycznie, wyrazi obawy, że stare, przedwojenne, a nawet – może od razu z grubej rury – feudalne porządki właśnie powracają – oczywiście za sprawą neoliberałów i developerów.
Bądźmy teraz poważni. Naturalnie, ujawnienie przekrętów reprywatyzacyjnych nadało głosom w tym zakresie zupełnie inny wymiar, tragiczny i realny. Głosy kontestacji nie są się jednak w stanie wyzwolić w pewnej mierze od perspektywy estetycznej .
Jest w jakimś stopniu estetyzmem każda krytyka społeczna – dopóki diagnoza tego, co się stało źle w ostatnich czasach oraz wizje tego jak powinna wyglądać lepsza rzeczywistość przeważają radykalnie nad strategią naprawy.
Co przeszkadza?
Chyba łatwo wskazać, co w każdym przypadku nie pasuje.
Postawa konserwatywna nie może się wyzwolić od fetyszyzowania tego, co dawne, a zwłaszcza utracone. Od sentymentu czasem posuwającego się wprost do obskurantyzmu, czasem będącego postawą dość wysubtelnioną, a jednak ostatecznie niewiele mniej jałową. Nowoczesność – i to w zasadzie a priori! – jest bowiem tutaj stawiana na pozycji przegranej, chociaż jeden z omówionych nurtów konserwatywnego estetyzmu – ściśle anty-modernistyczny i anty PRL-owski, sprzyjałby w sumie unicestwieniu dziedzictwa Polski powojennej, które ma już na karku ładnych kilkadziesiąt lat (tyle samo, a nawet już teraz trochę więcej niż w 1944 miała absolutna większość zniszczonego Śródmieścia).
Postawa ta nie uwzględnia, że również w świecie, powiedzmy ogólnie, zachodnim, mamy do czynienia z pewnym odejściem od modelu, dajmy na to haussmanowsko-wiedeńskiego, a nawet chyba i manhattańskiego jako ideału doskonałej miejskości, czego przykładem jest rozwój, także na Zachodzie, mitologii miast daleko-wschodnich w stylu Tokio (siłą rzeczy modernistycznego), oczywisty kult Berlina jako miasta biednego ale sexy, coraz większa popularność bauhausowskiego Tel Avivu, czy pozytywny wizerunek miast skandynawskich – w tym Oslo i Helsinek, które pod względem głębokiego dziedzictwa historycznego nie mogą się równać nawet z Warszawą w jej powojennym stanie. I to właśnie dla Polski, a zwłaszcza dla jej aktualnej stolicy, powinno być nadzieją.
W postawie futurystycznej, a zwłaszcza jej przejawach najbardziej nieprzejednanych, mierzi peryferyjna afirmacja „dzikiego kapitalizmu” i fascynacja agresywnymi odmianami nowoczesności, skądinąd często już przedwczorajszymi.
Obydwie dotknięte są pierworodnym grzechem uogólnionej pogardy dla większości produktów PRL, nie tylko lekceważącym kwestie czysto społeczne, ale też to, że Polska powojenna, nawet w warstwie architektonicznej i urbanistycznej, nie była żadną emanacją kompletnie obcego Europie „ducha turańskiego”, ale przez większość okresu specyficzną, faktycznie na ogół dość siermiężną, emanacją międzynarodowej, jak najbardziej „zachodniej” w rodowodzie, utopii nowoczesnej.
Postawa „alternatywna” w wersji polegającej na przewrotnej sympatii do chaosu i brzydoty ma w sobie coś z taniego artyzmu au rebours. Poza tym – zaryzykujmy takie podejrzenie – dotyczy często ludzi, którzy akurat mogą sobie pozwolić na nieobcowanie na co dzień z jej praktycznymi wadami, począwszy od dojazdu zakorkowanymi arteriami do pracy na 9tą.
Jaki jest problem z bardziej zaangażowanym społecznie jej wydaniem?
Jest ich chyba parę.
Na płaszczyźnie stricte estetycznej: Ewentualne podkreślanie późnego modernizmu jako zasadniczego dziedzictwa kulturowego Warszawy nie uwzględnia kilku zasadniczych rzeczy – począwszy od tego, że jest to postawa wciąż co do zasady skazana na niepopularność. To nie jest tylko tak, że sentymenty dworkowe nie pozwalają Polakom docenić czaru Osiedla za Żelazną Bramą. Przeciętny Simon czy Duchamp rodem z Ile de France, nawet jeśli głosuje na lewicę, też raczej nie przepada za Le Corbusierem. Po drugie – o ile wartościowe dziedzictwo PRL obejmuje zbiór o wiele szerszy od wyjątków, które skłonni byliby uznać za akceptowalny niektórzy konserwatyści (powiedzmy, soc-paryska Al. Wyzwolenia czy arkady na Placu Zbawiciela) albo futuryści (powiedzmy, Ściana Zachodnia) – to jednak w ogromnej części mamy do czynienia z realizacjami nieudanymi koniec końców, tak estetycznie jak i funkcjonalnie.
Czy mamy zresztą przykłady obiektów z II połowy XX wieku, które w swojej klasie, byłyby produktami tej samej rangi, co najlepsze – zachowane bądź zrekonstruowane – budynki barokowe czy klasycystyczne? Dyskusyjne. Postawa ta ociera się też o dogmatyczną ortodoksję równie nieprzejednaną jak konserwatywna: Przykładem byłoby na przykład niedopuszczanie z góry jakichkolwiek argumentów za odbudową Pałacu Saskiego albo Bruhla, czy rytualne ataki na Miasteczko Wilanów (nie tylko socjologiczne – jako na odizolowaną enklawę dla elity, ale też urbanistyczne – podobno to przestrzeń nieprzyjemna dla samych mieszkańców), którym przeciwstawia się przyjazność osiedli powojennych typu Stegny.
W kwestiach ściśle społecznych problem jest donioślejszy i bardziej skomplikowany: W pełni solidaryzować się trzeba z ruchem obrony lokatorów przed dziką reprywatyzacją, jak również – w wielu przypadkach — z obroną niepozornej czasem architektury XX wiecznej przed zakusami korporacyjnych hunwejbinów.
Niestety — i ta druga płaszczyzna jest już dyskusyjna – ta postawa ma gigantyczny problem z jakąkolwiek wyraźniejszą zmianą, która była przecież kwintesencją (wspominanego teraz nostalgicznie) projektu modernistycznego. Moderniści nie tylko czuli się swobodnie w powojennej, zniszczonej Warszawie, ale też rozpruli część śródmiejskiej tkanki w umiarkowanie lewicowym, nietkniętym wojną Sztokholmie.
Mnie byłoby strasznie szkoda Sezamu z jego wnętrzem i charakterem nowoczesnego domu towarowego – mówił zasłużony krytyk, Waldemar Baraniewski. Ale czy tak samo nie można było tęsknić za, choćby artystycznie drugo albo i trzeciorzędnymi, klimatami kupieckiej uliczki, pełnej kamieniczek z ornamentem neogotyckim albo secesyjnym, poświęconej na rzecz postępowych wizji jakichś adeptów Miesa Van Der Rohe?
Stworzenie przyszłości, za którą po 50 latach będzie tęsknić kolejne pokolenie retro-nostalgików wymaga pewnej dozy bezwzględności i destrukcji, w tym trudnych wyborów, polegających na zastępowaniu obecnego, niezłego stanu rzeczy nowszym. Czy lepszym? — to jeszcze się okaże, niestety, trzeba podjąć ryzyko. Na pewno nie w każdym przypadku lepszym i chociaż tumiwisizm, albo pokrzykiwanie: „Unowocześniać, burzyć, budować przyszłość — nie ma alternatywy!” są zupełnie niestrawne, musimy liczyć się z tym, że jeśli chcemy cokolwiek po sobie pozostawić, na pewno pozostawimy po sobie między innymi złe zmiany (zwłaszcza z punktu widzenia tych, którzy po nas przyjdą).
Zbyt łatwe stają się wyjaśnienia polityczne, np. lewicowe czy lewicujące, składające uogólniony sprzeciw wobec modernizacji na karb jej złowieszczych powiązań z neoliberalizmem: Nierzadko jest to postępowe alibi dla swoistej odmiany konserwatyzmu i sentymentalizmu, odwołujących się teraz już nie do Belle Epoque, ale gdzieś do roku 1960.
Ten wpis warszawo-centryczny ma prawo nie zainteresować nikogo spoza stolicy, a być może nawet nikogo spoza kręgów varsavianistycznych. A jednak mam wrażenie, że przy całej trudnej specyfice współczesnej historii Warszawy i jej wyjątkowości, zwłaszcza w kwestii urbanistyki czy architektury, warszawskie mitologie i tęsknoty za „prawdziwym miastem”, a zwłaszcza starcia między nimi, odpowiadają zasadniczym politycznym oraz estetycznym postawom dzisiejszych Polaków wobec własnej historii i nowoczesności.
Dlatego też kusi, żeby sformułować manifest pozytywny, który może na pierwszy rzut oka wyglądać na rodzaj kompromisu konserwatywno-liberalno-socjalistycznego, podobnego do politycznej propozycji Leszka Kołakowskiego, ale w rzeczywistości (nie wypierając się z gruntu powinowactw z takimi projektami) będzie propozycją radykalną i ambitną – daleko posuniętą krytyką dotychczasowej mitologii, która jednocześnie nie lekceważy do końca wszystkich mitów, ich nieuchronności, ich potęgi.
Inne fantazje — próba manifestu
Czy mógłby to być, abstrahujący już w ogóle od nieszczęsnej Warszawy, manifest polityczno-estetyczny wzywający do przewartościowania obecnych spojrzeń na Polskę i jej trudne przygody z tradycją oraz nowoczesnością?
- Bądźmy krytykami wszelkich retro-utopii, figur tradycji, mieszczaństwa i europejskości, prześmiewcami tęsknoty za prawdziwą kulturą epoki różnych Ancien régimes, kiedy rzekomo istnieli jeszcze ludzie z klasą……ale pozwólmy sobie jednocześnie na bycie tradycjonalistami i sentymentalistami: Nie tylko dlatego, że zabranianie sobie oraz innym sentymentalizmu prowadzi do przemocy kulturowej porównywalnej z tą, którą sam sentymentalizm produkuje i do bezdusznej ascezy, ale też dlatego, że o ile na zupełnym odludziu da się (z wielkim trudem wprawdzie) stworzyć coś nowoczesnego ex nihilo, to w pejzażu szczątków dawnej kultury i namiastek tradycji, którym jest dziś Polska, wszelka nowoczesność odwracająca się od plecami od tego krajobrazu może się okazać szybko przestarzała, okrutna i siermiężna.
- Bądźmy futurystami – bez wiary w to, że nie znamy jeszcze tego co najlepsze i najistotniejsze, jak również bez wiary, że możliwe jest, że właśnie tutaj, na tej ziemi, naszej ziemi, wykiełkuje po raz pierwszy coś oryginalnego wiele się nie zdziała…. Ale dyskredytujmy bez litości hasła taniego futuryzmu, neoficką brutalność, z jaką się traktuje grupy skazane rzekomo na klęskę przez ducha przyszłości, niezależnie od tego, czy zwraca się on na prawo czy może na lewo, i pamiętajmy, że zwłaszcza w rejonach bardziej peryferyjnych futuryzm jest często wczorajszą awangardą, w wydaniu nieświadomie karykaturalnym, przy czym często tu chodzi o karykaturalność niezbyt inspirującą nawet dla ironisty czy cynika.
- Bądźmy kosmopolitami – w tym znaczeniu, w jakim nic, co z definicji jest ograniczone do danego terytorium czy kultury nie może być pełnowartościowe. Każda myśl, każdy projekt polityczny społeczny albo kulturalny powinny sięgać (przynajmniej pewnego wyobrażenia) uniwersalności, nie powinny zrzekać się przywileju bycia głosem na temat całości, choćby specyficznym, jak również głosem potencjalnie atrakcyjnym poznawczo i inspirującym dla ludzi ukształtowanych w zupełnie innym pejzażu, w innych warunkach i okolicznościach…Ale bądźmy też aż do bólu lokalni, bowiem nawet to co w zamierzeniach najbardziej progresywne i uniwersalne nie może powstać w oderwaniu od kontekstu. Żaden socjalizm, żaden liberalizm itp nie funkcjonują ot tak sobie, wszędzie i nigdzie, w stanie wykorzenienia.
- Bądźmy socjalnymi retro-furystami i oddajmy sprawiedliwość egalitarystycznym produktom modernizmu, a nawet niektórym ich porażkom…Ale nie abstrahujmy od ich klęsk, kontekstu autorytarnego, opresji i bylejakości.
- Bądźmy hedonistami, choćby ironicznymi i czarno-humorzastymi (jeżeli nie da się inaczej), użytkując przestrzeń, jaką nas otacza. Nie ma nic bardziej deprymującego niż egzaltowanie się niedostatkami własnego pejzażu. Nie ma na dłuższą metę nic bardziej nieznośnego od fochów z powodu braku ogłady i niecywilizowania rodzimego kraju…Ale starajmy się zżyć z rzeczywistością, po to żeby zmienić ją, wyeliminować jej niesprawiedliwości. Wbrew wszelkim retro-nostalgikom zmiana taka tymczasem z reguły nie jest możliwa bez ducha twórczej destrukcji.
Przypisy
- W ramach ankiety dla „Więzi” pt. „Czy Warszawa da się lubić?”, Kwiecień 2006. Wypowiedź Antoniego Libery i dalsze uważamy za emblemat pewnego typu myślenia, aktualnego do dziś. Bierzemy pod uwagę, że poglądy Autorów mogły się zmienić w międzyczasie, tak samo zresztą jak samo miasto jest już, mimo wszystko, trochę inne.
- Jeżeli żoliborski inteligent w stanie czystym, w wariancie prawicowym, Antoni Libera, który twierdził (przynajmniej w zeszłej dekadzie), że gdyby nie Żoliborz, żałowałby bez reszty, że mieszka w rodzinnej Warszawie, a nie w starym Krakowie, jest wśród wybitnych współczesnych literatów przedstawicielem postawy konserwatywnej i okcydentalnej, to bliski podejściu „przedstaw wszystkie wady stolicy w pełnej jaskrawości, a potem wyznaj, jak ją za nie cenisz” byłby niewątpliwie Andrzej Stasiuk, grochowianin, który wolałby prędzej (przy całym sentymencie do C.K. Monarchii) migrować gdzieś na Wschód albo na Bałkany, nawet do Babadag. Mówi Stasiuk (wywiad dla TVN, 13.01.11): Warszawa to przepiękna kosmiczna wioska. Miasto energii przedziwnej. Warszawa wysysa ją i zamienia w badziew. I dalej: Nasz mały Manhattan mówi ludziom: „maszeruj albo giń”. Nie da się już tak żyć jak za moich czasów. Myśmy się bujali po Warszawie tak na całkowitym luzie. Trochę z pieniędzmi, trochę bez pieniędzy. Nie było infrastruktury duchowo-intelektualnej, więc sami ją tworzyliśmy. Miasto służyło nam jako dekoracja. A dziś? Z tymi wieżowcami, z tym całym plastikiem, z tymi Złotymi Tarasami, które są wielkim obciachem. Uwielbiam je! Byłem ze dwa razy. Ja chodzę do galerii, żeby patrzeć na ludzi, żeby patrzeć jak to działa. Wychodzisz z tego Dworca Centralnego, z tego oblechu, z tego syfu, z tego smrodu, kebabu współczesnego, i raptem te Złote Tarasy, które są całe z takiego badziewia, i ci ludzie chodzący w zachwycie oglądają ten badziew, te cudowności wszystkie. I ja to kocham! Nie chcę w tym brać udziału, ale ten świat ma tak wyglądać. Uwielbiam to! (…)Kapitalna jest Warszawa. Jest smętna, jest żałosna, ale jest w niej walka. W tej wypowiedzi autora „Dziewięciu” i „Grochowa” Warszawa jest mieszaniną post-komunistycznego syfu i nowoczesnego blichtru, imponującego, ale koniec końców też podrzędnego („Nowy Jork dla ubogich”) i na tym właśnie podobno polega jej wspaniałość. Trzeba natomiast przyznać Stasiukowi, że jeśli chodzi o te oblicza Warszawy, które Libera traktowałby zapewne jako schronienia przed „estetyczną bolszewią”, miejsca, które pozwalają europejskiemu inteligentowi w tym mieście jakoś żyć, dla Stasiuka po prostu chyba są z gruntu nieinteresujące, raczej w każdym mieście i w tym jest uczciwy: Nie sądzę, żeby Stasiuk szczególnie lubił spacerować Krakowskim Przedmieściem, ani nawet po Parku Żeromskiego, a gdyby musiał napisać powieść o którejś z dzielnic Paryża, na pewno nie wybrałby Szesnastej.
- Przegląd wypowiedzi czołowych współczesnych literatów skończmy na Jerzym Pilchu i jego opinii nt. Warszawy zawartej w ankiecie dla „Więzi”, kilka lat po przeprowadzce pisarza na stałe. W tekście „Zalety warszawskich wad” Pilch jawi się momentami jako po prostu kwintesencja tej trzeciej postawy. Zaczyna od powtarzania miejskiej legendy, mylącej zresztą historie o Paryżu Haussmanna z domniemanymi założeniami stalinowskich planistów W Warszawie zawsze wiało i padało. Zawsze! Takiej aurze sprzyja zabudowa tego miasta, naznaczona gubernialną architekturą z szerokimi prospektami, budowanymi po to, by udaremnić wznoszenie barykad. Pilch nawet nie odróżnia tutaj architektury „gubernialnej” z okresu po 1863, kiedy problemem było właśnie to, że nie dało się budować szerokich prospektów, ani wielkich obiektów użytku publicznego, a cała wielkomiejskość sprowadzała się do wysokich kamienic wciskanych gdzie popadnie, od urbanistyki socrealistycznej. Potem wkraczamy na obszary pierwszego typu mitologii (co w żadnym wypadku nie koliduje z typem trzecim, pod tym tylko warunkiem, że konkluzje będą jednak entuzjastyczne, choćby ten entuzjazm był ambiwalentny) Nie odkryję Ameryki, kiedy powiem, że gdyby Barcelona była w wieku podobnym do wieku odbudowanej Warszawy, również nie wyglądałaby dobrze. Gdyby zaś Warszawie udało się uniknąć wyroku śmierci, mogłaby być dzisiaj miastem, jakie znamy z przedwojennych widokówek, podobnym do wielkich europejskich miast, takich jak choćby Barcelona właśnie. Kończy się natomiast prawie na peanach: Przypuszczam, że Warszawa była jedynym miejscem, w którym mogłem się dobrze poczuć, ponieważ – zabrzmi to szokująco – jest bardzo dużym miastem. A to ma pewne konsekwencje: jest tu rodzaj pewnego rozmachu, oczywiście rozmach bandytyzmu także jest tu znaczny; ale jest tu też rodzaj rozmachu możliwości, być może również możliwości duchowych… Z drugiej strony, przyznać trzeba, że tekst Pilcha jest na tyle (auto)ironiczny, wielowarstwowy, osobisty, i mimo wszystko w szczegółach spostrzegawczy, że wydaje się ostatecznie, jako całość, bronić przed zarzutem powielania tylko komunałów, który byłby trafny w stosunku do literata mniej przenikliwego, patrzącego w ten sam sposób.